wtorek, 26 sierpnia 2014

XIII Rozdział

 
Powiedzmy, że nic specjalnego się nie działo. Samuelowi i Alexandrze prezenty wręczyłem wcześniej, ponieważ wyjechali do Los Angeles na czas świąt. Szkoda...  Minęły trzy dni. Spokojnie, przyjemnie, w pewnych momentach uroczo, jednak cały mój błogi nastrój zmienił się wieczorem kiedy to na wpół obolały wsiadałem do mojego SUV'a, aby spotkać się z Bernardem i jego gorylem pewnie też... Nie wiedziałem, czy znowu mnie pobiją, czy już kompletnie pozbawią życia, ale prostym było, że spotkanie nie będzie najmilsze. Tego po Bernardzie nie mogłem się nigdy spodziewać. Tyran przez wieki - na wieki. Choć drażnił mnie jego temat i wszystkie wspomnienia z tamtych czasów, to... przecież nie można uciekać przed problemami. Trzeba stawiać im czoła... Mam wrażenie, że wcale się nie boję... Bólu, a nawet śmierci... Czy ten człowiek - ten okrutny człowiek - nie mógł wybrać innego momentu. Akurat kiedy wszystko zaczęło się powoli układać? Do tego przed świętami! No tak... On jest tak bezduszny, że nawet jako chrześcijanin nie obchodzi świąt Bożego Narodzenia. No nie mogę gościa!
   Opisywać gdzie zjechałem nie muszę. Proste... Tak samo jak wtedy. Bernard stał oparty o granatowego Pick up'a oczywiście u boku mając swego wiernego goryla... Wziąłem głęboki wdech. Glany są? Są! Boroń obecna... Siła jest. Lecz odwagi brakowało. Mam nadzieję, że zrozumiałym jest dlaczego tak się sram. A jeśli nie, to spieszę wyjaśnić! Trudno jest staną twarzą twarz z człowiekiem, przez którego doznało się tyle bólu i strat.
 -Witaj Benjamino... - odezwał się. Brrr. Ten bas, ta chrypa.
 -Mhm...- moje mruknięcie zdawało się być nie na miejscu, ale z niegrzeczności nie odpowiedziałem.- Powiedz mi. Jak t sobie wyobrażasz? Dlaczego to robisz?
 -Nie wyobrażam sobie tego wcale. Dlaczego? Oh. Uwierz mi. Bardziej od twojej siostry miałem ochotę zerżnąć ciebie. - zaśmiał się. Słyszeliście kiedyś coś tak absurdalnego? Bernard... ON chciał MNIE przelecieć... - Nawet nie wiesz jak mnie wtedy pociągałeś, a teraz kiedy zmężniałeś, stałeś się jeszcze przystojniejszy... Pragnę cię jeszcze bardziej. Twoi rodzice pożałowali tego, że spłodzili coś, co zaczęło mnie w taki sposób pociągać.
   Naprawdę. Nigdy mnie tak nie zamurowało. Nie miałem zielonego pojęcia co mu odpowiedzieć... Bernardo Dionisi. Mężczyzna, którego pragnie większość kobiet... Pragnie mężczyzny. Mało zabawne zjawisko. Współczuję wolnym panią... Ach. Jest jeszcze Vittoria, a ona pewnie nie wie. Przykre (wypowiedź przepełniona sarkazmem)
 -Yyy... Błagam cię. Zabij mnie, ale nigdy więcej mi tego nie mów. Mogłeś nazmyślać. Serio...
 -Powiedziałem ci tylko prawdę. - Jego głos zrobił się miły i potulny. Nie pasował do jego mrocznej postaci.
 -Wiesz... Za taką prawdę, to ja może jednak podziękuję. Nie chciałem i nie musiałem tego wiedzieć.- ta sytuacja była tak żenująca, że aż zabawna. Przyznam, że śmiałem się, co chyba zachęciło napalonego Włocha...
 -Mogę Cię oszczędzić, jeśli mi się oddasz.
   Patrzyłem na niego przez chwilę. Zdziwienie było widoczne na mojej twarzy. A jakby inaczej... Choociaaż. Nie na długo, gdyż zostało zastąpione niesamowitym rozbawieniem. Tak. Niespodziewanie wybuchnąłem śmiechem, moi drodzy. Dzień mojej egzekucji, a ja się śmieję. Coś bardzo, bardzo głupiego, bo grzeczność z głosu Bernarda zniknęła.
 -Okej. Nie to nie. Prosić cię nie będę. Zawsze mogę posłużyć się twoimi zwłokami. - mówił poważnie, a mi nadal chciało się śmiać. Pzychoza jak nic. Psychiatra nie pomaga. I właśnie jedną z moich ,myśli było 'Jak przeżyję, to od razu się wypisuję.'
 -Dobra. Człowieku skończ pieprzyć bzdury!- krzyknęła złotowłosa Włoszka.
 -Vittoria nie wtrącaj się!
 -Wszyscy dobrze wiedzą, że do zabicia Ben'a posłużysz się nim- wskazała dłonią goryla- Więc nie rób z siebie takiego bohatera. Ben przynajmniej ma jaja. a ty jesteś zwykłym słabym, tchórzliwym...
 -Cisza, suko! - warknął i odepchnął ją. Odbiła się od samochodu i padła z hukiem na żwir. - Leonardo! Rób swoje!
   Nawet nie wiecie jakie to okropne uczucie kiedy jest się przyciskanym do kamieni przez czyste sto kilo masy. Coś okropnego! Ból z każdej strony. Ból w każdej części ciała. Wbijające się w plecy bezlitosne, ostre kamyczki. Użyć broni, nie użyć broni. Użyć, nie użyć, Tak, nie! Odrzucając na drugi plan ten niemiłosierny ból rozgniatanych kości obróciłem Leo na plecy i przysadziłem solidnego kopniaka między nogi. Nieczyste zagranie, ale cóż... Było to konieczne. Wstałem. Następny ostry kopniak. Tym razem w brzuch czubkiem glana. Jako zły człowiek popadłem w samouwielbienie słysząc soczysty, zachrypnięty krzyk mojego napastnika. Uderzenie w głowę... Nie byłem aż tak zły... O nie! Miałem nadzieję, że ostanie uderzenie go nie zabiło... I nie jestem aż tak zły, ponieważ odciągnąłem od Vittori dobierającego się do niej Bernarda, a to, że potem poczyniłem z nim podobnie jak z Leonardo, to już inna sprawa, bo wiedziałem, że tego pożałuję...
 -Grazie. Posłuchaj...
 -Nie. Sorry, ale to Ty posłuchaj... Musimy coś z nimi zrobić. Powiesz mi gdzie mieszkają...
 -Nie mogę. Bernard mnie chyba za to zabije.- zakryła twarz dłońmi.
 -Viki. Nie zabije cię. Zaufaj mi. Ja pomogę tobie, a ty pomożesz mi. Dobra?
   Pokiwała głową i wstała powoli, pomogła umieścić nieprzytomnych na tyłach mojego auta.
   Nie mieszkali daleko ode mnie. Nasze domy dzieliło zaledwie pięć kilometrów. Już po mnie.
Okej, okej. ja zły lecz bardzo dobry... Pozwoliłem Vittorii zatrzymać się u mnie. A teraz: 'Buu. Ty debilu! Ty zdrajco! Imbecylu i kretynie!' Ależ dziękuję. Jak już wspomniałem. Ona pomoże mi, a ja pomogę jej, a że akurat potrzebowała takiej, a nie innej pomocy, to już nie moja wina. No nie jestem przecież aż tak zły, żeby nie dotrzymać obietnicy. A wiecie... Ja... Bardzo sprytny ja, zadzwoniłem do Ashley z prośbą o spotkanie. I jako, że biedny ja. Wspaniały, pomocny facet oddałem swoje łóżko, to i nie miałem gdzie spać.
 -I, że ja mam cię przenocować?- Ashley spojrzała na mnie spode łba.
 -Tylko parę dni. - I tak długo nie pożyję. - Potem się zmyję i nie zobaczysz mnie przez miesiąc.
 -Ee... No nie. Bardzo się cieszę, że będę mogła mieć cię pod ręką, ale z tego powodu nie chcę cię tracić nawet na miesiąc. - jakbym był sam, to pewnie już dawno bym się rozkleił. No przecież to będzie dłużej niż miesiąc. Całe życie. Dziewczyno nie zobaczysz mnie nigdy więcej! - Tylko wiesz... Jako, że ie mieszkam sama muszę zapytać rodziców o zgodę.
 - No oczywiście! Pytaj. Koniecznie. - puściłem do niej perskie oko. - Dasz mi znać w takim razie. Chyba, że chciałabyś się gdzieś ze mną wybrać.
 -A gdzie? - Na jej twarzy pojawił się wspaniały, szeroki uśmiech.
 -Do kina, do baru, do restauracji. Gdzie tylko zapragniesz. Do biblioteki nawet. Z chęcią poduczę się języka, akcentu, bo mam kiepski.
 -Nie jest wcale taki kiepski. Słychać, żeś nie tutejszy, ale jest bardzo dobrze. A włoski akcent jest nadzwyczaj seksowny.
 -Tak sądzisz?- zachrypiałem cicho. Przybliżając się jeszcze bardziej  .
 -Stary. Nie poderwiesz mnie z poobijaną twarzą. - zaśmiała się po czym pocałowała w policzek. - To chodźmy do tego kina.
 -Zauważyłaś jak bardzo nieoryginalni jesteśmy? Kino. Takie przereklamowane.
 -Ćśś. Możemy być czasem normalni. - pociągnęła mnie za rękę w stronę najbliższego kina. Wspominałem już, że nie lubię chodzić do kina? Wolę zostać w domu i spokojnie obejrzeć sobie film, a nie słuchać szeleszczenia  paczek po czipsach, ciągłych komentarzy i chichotów. Nope. To nie dla mnie, ale, że w moim domu nie jest teraz spokojnie... Wolę iść do kina niż siedzieć z Vittorią. Nigdy nie pomyślałbym, że ją spotkam, a co dopiero, że u mnie zamieszka. Zamieszka... Zamieszka... Tak, Jestem debilem. Okropnym kretynem. Przecież ja jej nie wierzę! Nie kocham jej już... Zmieniła się i to bardzo. Z wyglądu jak i z charakteru wydoroślała, jednak i stała się... trzeba przyznać wredną suką, choć powinienem być jej wdzięczny, że mi pomogła, ale za to okazała się być fałszywa wobec Bernarda, który bądź co bądź ja pieprzył, a nawet jak się kogoś tylko pieprzy to ma się wobec niego jakieś tam zobowiązania... No, ale co ja tam wiem?
   Film trochę nudnawy. Ni to romans ni dramat. No słaby muszę przyznać... Wspomniałbym co to za film, ale nie, bo posypią się obraźliwe komentarze. {Zawsze jakaś zachęta na komentowanie}
 -Ashley?- odezwałem się. Spojrzała na mnie. Śliczna. - Muszę... Znaczy się chcę ci wytłumaczyć dlaczego nie mogę spać u siebie. Nocuje u mnie parę dni znajoma...
 -Znajoma? W czym ona przeszkadza? - była naprawdę zdziwiona.
 -Bo jestem z tobą. To znaczy, bo z tobą coś mnie łączy, a ta znajoma to... moja była dziewczyna.
   Przystanęła na chwilkę i popatrzyła w przestrzeń. Poruszyła ustami 'była' po czym się uśmiechnęła. Spojrzałem na nią spode łba.
 -Dziewczyna ze wspaniałym aczkolwiek dziwnym poczuciem humoru.  - objąłem ją i pocałowałem we włosy.
 -Uwielbiasz mnie? - teraz to ona pocałowała mnie. Zrobiła to śmiało i sprawnie. Chociaż, że zaczął padać cholerny śnieg, pizgało jak nigdy, to było to ciepłe i przyjemne. Przy niej chyba sobie uświadamiałem, że jednak cholernie boję się śmierci, że jej nie chcę, bo przecież życie jest tak piękne nawet dla takich dupków jak ja. Jestem wiecznie niezadowolony z życia, choć mam tyle powodów do uśmiechu, ale aby być szczęśliwym przeszkadzają mi wydarzenia z przeszłości i mój stan psychiczny spowodowany tymi wydarzeniami i chyba nic już mi nie pomoże. Zostanę ponury na wieki. Ale też sam siebie dobijam zamiast sobie pomagać. Chcę być wesoły? To dlaczego siedzę w wiecznie zimnym stanie Washinkton, który bądź co bądź jest bardzo popularny, a swoją popularność zawdzięcza powieści Zmierzch, która jest tak samo idiotyczna co 50 Twarzy Grey'a.
 -Bardzo.
 
    Pani Greene chodziła po dużej kuchni przygotowując kolację. .
 Widziałem jak bardzo się angażuje i chce, żeby wszystko było perfekcyjne. Byłem niesamowicie wdzięczny, ale dobijało mnie to, że zawracam im głowę, że stara się tak z mojego powodu.
 -Przepraszam, że tak zawracam głowę..
 -Nie, nie Ben. Każdy potrzebuje pomocy! - ożywiła się Ellie. Niesamowite, że było mi tak cholernie głupio. Trochę wstydzę się pomocy.
    A co do pomocy. Zrobiłem coś bardzo głupiego, bo to, że komuś pomogłem spowodowało, że sam zacząłem pomocy potrzebować. Przez swoją własną głupotę namieszałem w tej historii niesamowicie.
 -Ashley opowiedziała nam wszystko. O tej dziewczynie, o Twoim koledze. Rozumiemy, że nie chcesz teraz z nimi przebywać. Widzisz. Poczuj się jak gość, nic specjalnego. Ile razy się zapraszało rodzinę na kilka dni, Prawda, Charlie? - Ten w odpowiedzi mruknął i skinął przytakująco znad czytanej książki, w której był niesamowicie zanurzony.
-Chodź, pokażę Ci gdzie będziesz spać - Powiedziała Ash.
   Pociągnęła mnie za rękę na górę. Z tego co pamiętam jej pokój znajdował się na końcu korytarza po prawej stronie, zaś ten, w którym ja przebywałem znajdował się tuż obok.
 Weszliśmy do środka. Mały, beżowy pokój z brązowymi meblami i dwuosobowym łóżkiem. W ich domu było bardzo ciepło.
 -Bardzo przytulnie - mruknąłem rozglądając się wokół.
 Uśmiechnęła się lekko. Ująłem jej dłoń... I myślałem, że mnie szlag jasny trafi. Zamknąłem szybko drzwi i pociągnąłem ją dalej od nich.
 - Co ty robisz? - oburzyła się kiedy zacząłem unosić jej lewą dłoń.- Zostaw!
 -Czy ty do cholery jasnej zwariowałaś?- warknąłem. - Dlaczego to to robisz?
 -Już tego nie robię. - za wszelką cenę próbowała wyrwać nadgarstek z mojego uścisku. Po jej policzkach spłynęły łzy, a ja sam widziałem przez porcję słonego płynu. - Nienawidzę siebie. - zaszlochała. - Jestem słaba. Nie potrafię.
   Przyciągnąłem ją do siebie i objąłem.
 - Przepraszam, skarbie. Nie rób teg. Błagam, Ashley. - I mój głos wypełnił się płaczem. Z trudem łapałem powietrze. Ta wesoła, piękna osóbka nie lubi siebie. Okropne uczucie, wiedzieć, że ktoś na kim Ci zależy sam siebie krzywdzi, ktoś kto jest piękny wcale tak nie uważa.
   Ta, wiem, pizda ze mnie. Płaczę i dawno tego nie robiłem, ale każdy czasem tego potrzebuje.
 -Ty też to robiłeś...- W odpowiedzi pokręciłem przecząco głową - Jak nie.- znów była zła - Widziałam przecież twój nadgarstek!
-Ja się nie ciąłem. Nie robiłem tego, żeby bolało. Ja chciałem się zabić, ale mi nie wychodziło. Coś robiłem nie tak...
 -Dlaczego?
  Znów pokręciłem głową. Nie byłem gotów, by jej o tym opowiedzieć. Już nie płakała, jednak jej policzki były czarne. Nie lubi siebie... Nie lubi swojego ciała. Wiem, że uważa siebie za ładną, ale nie za atrakcyjną. A dla mnie taka była i jest, będzie na zawsze.
   Najwspanialsza dziewczyna pod słońcem.
 -Potrzebuję czasu, ale ci opowiem. Obiecuję

    Hej... Ludzie! Taa... Trochę mi to zajęło. Nie miałam weny ani chęci. Dała Benowi trochę odpocząć i mam nadzieję, że mi to wybaczycie. tak więc jest XIII rozdział. Mam nadzieję, że się podobał.
   Nowy wygląd bloga. Podoba się? :D
     

czwartek, 17 lipca 2014

Czytać Proszę!

Witam. Zamiast odpowiadać na asku lub na Wasze komentarze napiszę o tym posta. Tak więc następny rodział pojawi się 5 sierpnia... Najpóźniej. Może spadnie mi z nieba jakiś laptop lub kompuer i będę mogła coś napisać... Wiecie. Nie chcę też aby coś było robione na 'odwal się', ponieważ nie będzie w tym przyjemności z pisania, a tym bardziej z czytania... Ah... Z tego co wiem wygląd mojego bloga pozostawia dużo do życzenia... Zgadzam się z tym! To wygląda tragicznie! Tak czy inaczej nie jestem w stanie nic zrobić... To znaczy teraz i w najbliższym czasie. Dziękuję Karolinie za radę. Za bardzo dobrą radę, bo przydałoby się zrobić z tej nudnej  szarej krainy ciekawą i szarą krainę.  :D  Tak więc jeśli mscie jskieś pytania, to piszcie. Pozdrawiam Was i nie martwcie się żyję i mam zamiar pisać. Dziękuję Wam bardzo,  bardzo, bardzo! Dobranoc i do zobaczenia. :)

środa, 9 lipca 2014

Czytać Proszę!!!

Hej! Moje kochane ludziki. Jestem mile zaskoczona, że ktoś to w ogóle czyta, ale nie mam warunków do napisania rozdział. Postaram się dodać go jak najszybciej. Wiem. Jestem beee, fuuj i w ogóle. ;)

czwartek, 5 czerwca 2014

XII Rozdział

   Kurcze! Nawet ja byłem w stanie usłyszeć bicie jej serca. Dudumdudum. Głośne i szybkie. Wyglądała jak dziecko, któremu chcą skraść całusa. De facto... tak właśnie było.
  Ująłem jaj dłoń i ucałowałem delikatnie. Na policzki Ashley wpłynął rumieniec pięknie kontrastujący się z jej bladą skórą. Choć też byłem uważany za bladego, to wyglądałem przy niej nadzwyczaj... ciemno? Nie wiem jak to określić. Nie opalałem się! To nudne. Tak wpłynęły na mnie włoskie geny.
 -Nie zrobię ci niczego, czego byś nie chciała.- szepnąłem ujmując jej drugą dłoń.- Jesteś wspaniała. Piękna, inteligentna...- sam nie wiedziałem co mówię... Nie bylem świadomy, choć głęboko w mojej podświadomości wiedziałem, że chcę ją tymi słowami zachęcić do dalszych działań. Jakże egoistyczne posunięcie.
   Napełniła swoje płuca powietrzem. Westchnęła głośno. Nie przyjemny dźwięk, który pozwolił mi sądzić, że się zachłysnęła, lecz wcale tak nie było.
   Czekałem na jakikolwiek znak. Przecież obiecałem jej, że do niczego jej nie zmuszę. Ashley! Rusz się!- krzyczałem w myślach. Czułem tęsknotę za jakimkolwiek jej dotykiem. O fuu.. Jak romantycznie, ale taka była prawda. Chciałem, żeby mnie dotknęła. I się doczekałem!
   Wsunęła swoją dłoń spod mojej i dotknęła mojego policzka...

   Zarost przyjemnie drażnił moją dłoń. Nie wiem czy zdawał sobie sprawę z tego jak bardzo widać było po nim to, że czeka. Jak bardzo czegoś pragnie.
   Obiecał mi, że nie zrobi niczego, czego bym nie chciała, więc tylko czekał.
  Oh Greene! Jesteś dorosła! Całowałaś się już przecież! Gdzie widzisz problem?
  A o to, że mój rozsądek wiedział, że Ben jest ode mnie dużo starszy i uważał, że ten głęboki pocałunek będzie dla niego 'zielonym światłem'... Ale ja nie byłam gotowa. Nigdy wcześniej nie czułam tak dziwnego mrowienia gdzieś w głębi siebie.
   To niewyjaśnione coś, stawało się coraz mocniejsze z każdym jego spojrzeniem. Gdy tak pochylał się nade mną i patrzył mi głęboko w oczy, każda sekunda zdawała się być minutą, a minuta godziną. Chciałam coś z siebie wydusić. Powiedzieć cokolwiek, ale słowa jakby zamarły w mi gardle. Poczułam uderzenie gorąca, które pewnie zwaliłoby mnie z nóg gdybym stała. Powietrze coraz trudniej docierało do ,moich płuc, a oddech wciąż przyspieszał łaknąc i łapiąc każdą cząstkę tlenu.
   Ponownie wzięłam głęboki wdech i pocałowałam kąciki jego ust. Krótka broda kuła moje wargi.
Jego były lekko rozchylone. Czekał. Tylko czekał. Nie podejmował żadnego ruchu. Towarzyszył mi niepokój i niepewność  połączone z wielkim pożądaniem. Jeszcze nigdy nie miałam tak mieszanych uczuć.

   Pochylałem się nad nią patrząc głęboko w oczy usiłowałem wedrzeć się głęboko w jej duszę i odczytać myśli. .Przewiercałem ją spojrzeniem. Pewnie było widać, że nie wiem czego chcę. Onieśmielałem ją tym? A może jednocześnie zachęcałem... Mój oddech był spokojny i opanowany, jak gdybym odpoczywał cały dzień, lecz w środku szalały emocje. Nie chciałem dać po sobie poznać, że jestem pobudzony tym co się zaraz stanie.
   Położyłem swoją chłodną dłoń na jej policzku odgarniając delikatnie włosy spływające jej po twarzy. Odruchowo spojrzała na moje usta. Nie chciała tego. Oczy same podążyły w tym kierunku. Nadal patrząc jej głęboko w oczy pochyliłem się jeszcze bardziej w jej stronę. Powoli i delikatnie, tak, że stojąca obok osoba, kątem oka nie zauważyłaby żadnego ruchu. Na początku otarłem swoim nosem jej policzek. Delikatnie... subtelnie, musnąłem swoją wargą jej wargę.
   Nabrała powietrza w płuca zupełnie tak jakby już nigdy miała nie oddychać. Zrobiłem to raz, drugi, trzeci. W końcu sam nie wytrzymałem. Moje usta pocałowały jej górną wargę. Ona niepewnie odwzajemniła pocałunek. Drżała. Nie ze strachu. Z pobudzenia, które z sekundy na sekundę wybuchało w niej coraz bardziej. Pierwszy pocałunek był najtrudniejszy. Gdy powtórzyłem parę razy tą samą czynność, nie wytrzymała. Objęła moją głowę i przyciągnęła do siebie całując mocno i namiętnie. Nasze języki wiły się w czułym i namiętnym splocie, a złączone wargi stawały się coraz gorętsze. Złapałem ją za biodra i podniosłem sadzając na szafce by była na mojej wysokości.Włożyła ręce pod moją koszulkę.
 Jej dotyk na moich plecach był nieprzyjemny. Wręcz bolał. Zabrałem jej dłonie i unieruchomiłem je przyciskając je do mojego brzucha.
 -Co jest?
 -Nic. Nie... Lubię, kiedy dotyka się moich pleców.- odparłem cicho.
 -Dlaczego?
 Westchnąłem. Znów moment prawdy.
 -Kiedyś ci powiem. Tylko proszę... Nie dotykaj mnie tam. Dobrze?
  Pokiwała głową. Ale nie podjęła całowania. Wtuliła się tylko we mnie, a ja objąłem ją i schowałem twarz w jej włosach.
 -Mam dość.- szepnęła i pociągnęła nosem.
 -Płaczesz, mała?
 -Nie.- mruknęła wysokim głosikiem. Odsunąłem się od niej.- Co robisz?- zaprotestowała patrząc na mnie  spod łba.
 -Płaczesz.- musnąłem dłonią jej policzek przy okazji zacierając łzę.
 -Wydaje ci się. - uśmiechnęła się blado. Pocałowałem jej czoło, następnie policzek, usta i szyję. Przy ostatnim odruchowo wplątała palce w moje włosy.- Dziękuję ci.
 -Za co?- przecież nic dla niej nie zrobiłem.
 -Podnosisz mnie na duchu, komplementujesz mnie... Nie wiem. Po prostu bardzo cię lubię...
 -Ja też cię bardzo lubię. Wiesz... Nie podnoszę cię na duchu... przynajmniej nie świadomie, tylko mówię co myślę, słońce.
 -Ale i tak ci dziękuję.- sprostowała.- Masz fajne włosy. Takie mięciutkie.
   Mimowolne zaśmiałem się. Miałem już dość zdrabniania słów jak na jeden dzień.
 -Proszę, Ashi. Nie płacz. Będzie dobrze. Zobaczysz.
 -Nie. Nie będzie dobrze. Tacie wypadają włosy. Ja nie wiem co zrobię, jeśli on umrze.- schowała twarz w dłoniach.
 -Nic nie zrobisz, bo nie umrze.- Mój głos najwyraźniej nie był przyjemny, bo się wzdrygnęła, ale kiedy myślałem, że ma zamiar 'coś zrobić'... Trzeba żyć dalej. Każdy traci bliskie osoby. Nie zależnie od wieku rozstania są ciężkie, a tym bardziej, jeśli się już wie, że się nigdy nie spotka osoby, która odeszła. Dlatego bawią mnie ci wszyscy wielce wierzący. Przecież chrześcijanie wierzą w to, że to Bóg pozwala komuś umrzeć, a po śmierci zabiera go do siebie... Jakby nie patrzeć, miłość do Boga nie ma sensu, bo jak można kochać kogoś, kto odbiera bliską Ci osobę? Uważają, że Morderców powinno się tępić, więc dlaczego nie tępią Swego Stwórcy? Ja rozumiem: Śmierć, to ostatni etap naszego istnienia, ale jeśli przyczynia się temu Bóg, to nie powinno, to być odbierane jako morderstwo?
   Właśnie po śmierci moich rodziców straciłem wiarę w Najwyższego, choć, zabił Bernard, ale przecież on był chrześcijaninem, a z tego co słyszałem w 'sercu' każdego wierzącego jest Bóg. Dlaczego, więc nakazują nawracać ateistów? Nie jeden posiadający wiarę w Pana jest o stokroć gorszy i mniej litościwy.- Przepraszam cię. Ja chcę, żebyś uwierzyła i wiedz, że będę zawsze przy tobie. Chcę cię wspierać. Twój tata przeżyje. Wystarczy, że uwierzysz. Wierzysz w Boga. Prawda?- pokiwała głową.- To uwierz, że on pomoże Charliemu.
  -Dlaczego to mówisz, skoro sam w to nie wierzysz?- mruknęła.
  -Bo wiem, że ty wierzysz i tyle wystarczy.- oparłem. W końcu na mnie spojrzała. Bardzo płakała nie szlochając. To było skrywaniem uczuć, a chciałem, żeby była wobec mnie otwarta i mówiła co czuje.
 -Oh... Tak romantycznie i słodko. - zaśmiała się. Humor wraca?
 -Nigdy nie byłem za romantyczny, a słodki jestem zawsze.- sprostowałem z szerokim uśmiechem
 -Ben 'Władca skromności'.- zaśmialiśmy się. - Wracam do picia herbaty, jeśli pozwolisz, Janie.
     Usiała przy stole i zaczęła sączyć napój. Mój telefon zadzwonił. Ile można dzwonić? Codziennie!
 -Barnes.- odebrałem. Znowu nie spojrzałem na wyświetlacz.
 -Dzień dobry, doktorze.- przywitał się szef. O cholera.- Pracę zaczynamy o dziewiątej, panie Barnes. Mogę poznać powód, dla którego nie pojawił się pan dzisiaj w pracy?
 -Oczywiście. Byłem w szpitalu. Spędziłem tam noc. Miałem zamiar do pana zadzwonić... Przepraszam.
 -M...Mam nadzieję, że to nic poważnego.- zająknął się.- Kiedy się pan lepiej poczuje, niech pan do mnie zadzwoni. Do zobaczenia.
 -Do widzenia.- rozłączyłem się.- Praca.- powiedziałem do Ashley, która przyglądała mi się z lekkim uśmiechem.- Co?- w odpowiedzi pokręciła głową, uśmiechając się jeszcze szerzej.- Powiedziałem coś śmiesznego?- Musiałem wyglądać na zdezorientowanego.
 -Nie. Nie powiedziałeś. Tyko się uśmiecham. Ehm... Spojrzała na zegar wiszący na ścianie.- Muszę lecieć. o drugiej mam zajęcia.
 -Mogę cię podwieźć.- zaoferowałem się
 -Muszę najpierw skoczyć do domu...
 - Tam też cię podwiozę.- ubrałem kurtkę i wziąłem kluczyki od auta.- No! Szybko, bo nie zdążysz.
Wyszliśmy z mojego mieszkania. Schodziła po schodach szybciej niż wchodziła. A do samochodu także wskoczyła pewnie, a dwie minuty później byliśmy na miejscu. No... przecież mieszkała zaskakująco blisko mnie.
  -Chodź.
 -Nie. Ja poczekam. Jeszcze naniosę ci śniegu do domu.- wywijałem się. Patrzyła na mnie przerażającymi, szarymi, dużymi oczami. Prawie się bałem. Wzrok zabójcy nigdy nie jest przypadkowy. Każdy kto go posada ma dar idealnego, cichego zabijania. Tym bardziej jak ma szare tęczówki. To już jest wtedy przesrane, bo kiedy nikt nie patrzy...-...Robią się białe.-dokończyłem cicho.
 - Co się robi białe?- uniosła brwi i popatrzyła na mnie jak na kretyna.
 Patrzyłem dookoła, by natchnąć jakoś swój umysł. Miałem jej powiedzieć, że ma wzrok jak Samara z 'The Ring'? Co prawda Daveigh Chase też miała szare oczy, ale co do ma do rzeczy? Przecież całkowicie zmieniali do filmu tej dziewczynie twarz.
  Dookoła nie było nic specjalnego, co mogłoby mi pomóc.
 -Śnieg.- palnąłem.
 -Śnieg sam w sobie jest biały, więc jak może stać się biały jeszcze raz?- chyba naprawdę miała mnie za durnia.
   Wyskoczyłem z samochodu i znalazłem się obok niej.
 -Mnie nie zrozumiesz, złotko. Nie radzę nawet próbować. Chodź.- ująłem jej dłoń i poprowadziłem do drzwi.
 -Cześć!- krzyknęła wchodząc do domu.
 -Ja tu poczekam.- szepnąłem puszczając jej dłoń. Pobiegła szybko na górę. Dlaczego nie było jej tak spieszno kiedy szła do mnie?
   Przedsionek był bardzo przytulny. W kolorze jasnej żółci. Podłoga z ciemnego drewna sprawiała, że pomieszczenie wydawało się cieplejsze i takie było. Na wprost drzwi wejściowych znajdowały się schody wyłożone jasną wykładziną.
 -Dzień dobry.- Ellie wyszła z kuchni wycierając ręce o ściereczkę, pozbywając się piany.- Pan porwał moją córkę.
 -Witam. Porwałem ją od Stan'ów. Nie na długo, proszę pani.
 -Wierzę. Napije się pan czegoś?
 -Ja... Miałem zawieźć Ashley na uczelnie...
   Zachichotała i położyła dłoń na moim ramieniu.
 -Ezzi ma jeszcze ponad pół godziny. Bardzo się za panem stęskniliśmy. Jack się pytał. To jak kawy czy herbaty?
 -Kawy poproszę.
  Ruszyłem za nią do kuchni. Białe ściany i szafki podłoga także nie różniła się kolorem, choć ją wyróżniał odcień. Była w odcieniu żółci. Wielkie okno przedstawiało piękny park. Znaczy się... piękny na wiosnę, lato i jesień, bo kiedy na niego patrzyłem w zimę, to miałem ochotę zasłonić to okno.
  Przy stole siedział Charlie. Pił kawę i najwyraźniej zauważył mnie dopiero teraz, ale nie stałem tutaj też jakoś długo.
 -Ben!- ucieszył się. Włosów na prawdę miał mniej niż ostatnio, wokół oczu miał lekkie sińce, a skóra była nadzwyczaj blada. On na pewno wierzył w swoje możliwości. Nie było widać, żeby ktoś tutaj się tym przejmował. Ashley mówiła, że jej mama jest załamana. A może Ellie sprawiała tylko wrażenie spokojnej i uśmiechniętej. Może tak naprawdę miała ochotę położyć się i zacząć szlochać w poduszkę.- Usiądź.- poradził. Zająłem miejsce na przeciwko niego.- Opowiadaj. Co u ciebie? Co ci się stało w twarz?
 -Nic. Miałem mały wypadek. Wszyscy żyją i samochód i ja.- Co prawda po spotkaniu z Bernardem w drzwiach kierowcy było małe wgniecenie  kilka rys, a szyba była lekko pęknięta. Nie wyjaśniało to dlaczego byłem poobijany. Przecież byłem w gorszym stanie niż samochód. Zawsze można było powiedzieć, że jechałem autem kolegi.
 -Oh. To dobrze, że to nic poważnego. Ale brew, to będziesz mieć podzieloną na dwie części.- puścił do mnie perskie oko.
 -Też tak uważam.- wtrąciła jego żona. Stawiając kubek z kawą na stole przede mną.- I Charlie. To jest pan doktor. Nie...
 -Jestem za młody na pana, proszę pani. Chciałbym, żeby zwracali się do mnie grzecznościowo tylko w pracy. Tam jest to niestety konieczne. Jestem Ben.- wyszczerzyłem zęby w wesołym uśmiechu.
 -Dobrze. Będzie mi trudno się przyzwyczaić.- także się uśmiechnęła. Znaczy się... Uśmiechać, uśmiechała się cały czas.- Kiedy ten miałeś wypadek?
 -Wczoraj wieczorem.- odparłem.
 -O! Czyli nie jest tak źle? - zapytała. Pokiwałem głową. Mój wzrok padł na ścianę, a dokładniej na szkic na niej wiszący. Przedstawiał kobietę. Czarne włosy, zamknięte oczy, głowę miała skierowaną ku górze, a przez ramie przerzucony jakiś łom. Rysunek był świetny. Pięknie zaznaczone cienie i światło, dopracowane szczegóły.
   Wstałem, by przyjrzeć się mu z bliska. W prawym rogu kartki widniał mały popis i data. Maj 2013 rok.
 -Kto ma taki talent? - zapytałem dotykając krawędzi szkła.
 -To żaden talent.- odparła Ashley miała mokre włosy i za duży T-shir, a i tak wyglądała zniewalająco. Prawie uśmiechnąłem się na jej widok- Mówiłam ci, że rysuję.
 -Nie zdawałem sobie sprawy, że tak wspaniale. - Mruknąłem, ponownie wpatrując się w obrazek.- Kogo przedstawia?
 -Mercedes Thompson. Bohaterka mojej ulubionej serii książek.
 -Myślałem, że gustujesz w powieściach typu 'Duma i Uprzedzenie'.
  Zaśmiała się podchodząc do mnie.
 -Masz rację, ale ta książka jest wyjątkowo wspaniała.
 -W filmie będzie grał Matt Bomer? - zakpiłem i usiadłem z powrotem na swoje miejsce. Ująłem w dłoń ubek z kawą. O tak! Kawa bardzo orzeźwiała.
 -Nie.- zaśmiała się.- Matt mógłby grać Chcristian'a Grey'a, ale nie będzie.- zrobiła minę urażonego dziecka.- Ty za to mógłbyś zagrać Stefana Uccello z tej książki. Jest wampirem.
 -Oo. Lubię wampiry. Fajnie, że się nadam. Czytałaś 'Pięćdziesiąt twarzy Grey'a'?
 -Tak. A co?
  Zamrugałem i przełknąłem ślinę. Jak komuś może się to podobać? Przecież oni się tam pieprzą co drugą stronę, jeśli nawet nie przez całą książkę. Nie wliczając trzech pierwszych rozdziałów. Nie dzieje się tam nic ciekawego. Seks, głupota głównej bohaterki, opisy 'wspaniałego' Grey'a, to jak mu seksownie zwisają dresy z tyłka i jak ją co chwila leje. No i oczywiście jeszcze seks razy dziesięć, do tego dużo fetyszy różnego rodzaju, bo gościu jest ewidentnie seksoholikiem.
 -Nic ta książka jest...
 -Kontrowersyjna?- dokończyła. Nie koniecznie poprawnie.
 -Też... Bardziej chodziło mi o to, że... że jest strasznie głupia.- powiedziałem trochę zakłopotany. No ja naprawdę nienawidziłem tej książki. - Jedyne, co jest ciekawe w tej opowieści, to to, że można się dowiedzieć co to jest BDSM, a nawet nie wiem, czy to jest dobre.
 - Trzeba to zrozumieć.- usiadła obok mnie.
 -Ashley. Rozumiem wiele rzeczy i jeszcze próbuje ich zrozumieć jeszcze więcej, ale głupoty tej książki za nic nie pojmuję i nie pojmę. To jest tak okropnie nudne, że można przy tym bez problemu zasnąć.
 -To miło ci się po niej spało?
 -Miałem koszmary nocne. - odparłem.
   Ashley zaśmiała się.
 -Domyślam się jakie.- poruszając figlarnie brwiami wstała wychodząc z kuchni.
   Wywróciłem oczami.
 -Ekhm...- odchrząknął pan Greene.-Jeszcze tutaj jesteśmy.
   Wyprostowałem się i odwróciłem w jego stronę. No dobra. Może trochę się zagadaliśmy i miałem nadzieje, że Charlie nie czytał książki "Pięćdziesiąt twarzy Grey'a". Choć mało inteligentna, to bardzo przydatna dla nie wyżytych nastolatek, które wielce się cieszą na słowa 'wszedł we mnie'.
 -No to... Ja już pójdę... Zaraz wrócę. - Ashley myknęła przez kuchnię, cicho zamykając za sobą drzwi.
 -Kiedy kobieta mówi, że zaraz wróci... - Zaczął pan Greene przykładając dłoń do czoła.- Wiedz Ben, że pewnie się spóźni na zajęcia.
 -Oj... Charlie. Kobiety potrzebują czasu.To tylko głupi stereotyp, że zawsze się spóźniają.-odparła Ellie z powagą.
 - Zawsze się spóźnialiśmy, bo musiałaś zmienić bluzkę, albo poprawić włosy.- jego rozbawiony ton chyba tyko rozzłościł Ellie.
 -Oh... Czepiasz się! Wcale tak długo się się nie zbieram. Ezzi z resztą też. Ty się nawet nie golisz!
 -Chciałbym pozostawić na sobie jeszcze trochę włosów, El.- nie był już taki zadowolony. patrzył na żonę smutnym wzrokiem i ona na niego takim samym.
 -To było...- nie skończyła. Wybiegła z kuchni spuszczając głowę. Pan Greene zakrył usta dłonią. I tak oto skończyła się żartobliwa i przyjemna pogadanka...

   Zatrzymałem się pod budynkiem Uniwersytetu. Ashley z zamkniętymi oczami nabrała głośno powietrza do płuc.
 -Będzie dobrze, słońce. Pamiętaj, że jeśli będziesz miała jakikolwiek problem, to ja zawsze z chęcią cię wesprę.- szeptałem lekko pochylony w jej stronę.
   Otworzyła oczy i spojrzała na mnie.
 -Dziękuję ci.- cmoknęła mój policzek i wyszła z samochodu. Zero uśmiechu...

  Przed wejściem do mieszkania odwiedziłem jeszcze park. Z papierosem w dłoni obserwowałem bawiące się dzieci i nastolatków na wagarach... Czy było im na prawdę wygodnie z tymi grzywkami zakrywającymi połowę twarzy i w opinających całe nogi rurkach? Czy warto krzywdzić się tak dla 'modnego' wyglądu. Gdyby wszyscy wyglądali tak, jak im się to podoba, a nie tak jak jest trendy... Byłoby o wiele prościej.
   Taki chłopiec w rurkach widzący swojego rówieśnika w spodniach w kant, czy nawet glanach pewnie by go wyśmiał.
   Dziecko dwudziestego pierwszego wieku nie zrozumie, że ktoś dobrze się w tym czuje i będzie się zbijał tylko dla tego, że nie ma na przykład oryginalnych Air Max'ów... Lepiej żyłoby się w afryce. Ludzie szanują tam to, co mają. Cieszy ich najmniejsza drobnostka, każdy mały gest jest przez nich doceniany.
   A tutaj taka mała blondi podejdzie do ciebie i powie, że wyglądasz chó**wo. W takich momentach chyba lepiej się nie odzywać, bo poleci do mamy i powie 'ten pan mnie zaczepia'.
   Kiedy tak siedziałem i patrzyłem na tych nastolatków zastanawiałem się dlaczego czasy się aż tak zmieniły. Życie było kiedyś prostsze. Ja w wieku czternastu lat wolałem przeczytać jakąś książkę, obejrzeć dobry film czy pójść do szkoły. Przynajmniej na coś wyrosłem, a te dzieci będą miały w maju problemy, bo trzeba będzie zaliczać. Eh... Rozmyślanie nad losem nastolatków...
   Wstałem i nagle poczułem okropny ból w żebrach. Usiadłem ponownie na ławce zginając się w pół.
O szlag! Bolało jeszcze bardziej niż wcześniej. Nie mogłem się ruszyć. Nie mogłem nic zrobić. Mogłem tylko siedzieć na tej ławce czekając na ulgę.
 -Wszystko dobrze?- usłyszałem obok siebie cichy głosik. Spojrzałem na osobę jednym okiem. Mała blondyneczka ubrana bardzo skromnie i biednie. Miała na rączkach podarte rękawiczki, w których trzymała naszyjnik. Mój naszyjnik.- Upadło panu.- wyciągnęła go w moją stronę.
   Dostałem go od rodziców na czternaste urodziny. Wiele dla mnie znaczył. Był to nieśmiertelnik z wygrawerowanymi inicjałami A.B, K.B, B.B, S.B. Czyli Alejandro Barnes, Kathriene Barnes, Ben Barnes i Susanne Barnes. Miał zawsze przypominać mi o rodzinie. O tym skąd jestem i pozwalać mi być dumnym ze swojej narodowości.
 -Chwileczkę.- zachrypiałem. Pokiwała główką i usiadła obok mnie. Zdziwiło mnie to. Dzieci zazwyczaj omijały mnie i patrzyły jak na potwora. A ta mała... Klapnęła sobie przy moim boku i czekała.
 -Mogę panu jakoś pomóc?- przytuliła mnie i wsunęła naszyjnik w kieszeń mojej kurtki.
   Bardzo dobra dziewczynka. Siedziała przytulona do mnie chyba z dziesięć minut dopóki się nie wyprostowałem. Spojrzałem na nią jeszcze raz. Duże, niebieskie oczy, mały nosek... Taka śliczna dziewczynka, a jednak smutna i zmęczona. Zaniedbana...
 -Dziękuję ci.- powiedziałem.- Nie wiem co bym zrobił gdybym go zgubił.
   Potarła swoje tak malutkie rączki chcą je ogrzać. Miałem wrażenie, że była sierotą lub po prostu mieszkała w bardzo niezamożnej rodziny.
   Nie wiedziałem ile ma lat, ale wyglądała na pięć, albo sześć. W każdym bądź razie była malutka.
 -Mama nie byłaby zadowolona z tego, że rozmawiasz z obcymi.- mówiłem nie spuszczając oczu z jej drobnej twarzy
 -Nie mam mamy.- zasmuciła się. Ale ze mnie kretyn. Mogłem się domyślić.. Nie ma to jak prawie doprowadzić dziecko do płaczu.
 -E! Mała! łap centa!- omawiane wcześniej dziecko dwudziestego pierwszego wieku wyciągnęło z kieszeni i rzucił w dziewczynkę. Moneta odpiła się od jej głowy lądując na zimnym chodniku.
 -Bawi cie to gnojku?- zwróciłem się do chłopaka.
 -Ale dlaczego pan do mnie mówi?- zaśmiał się a wraz z nim jego koledzy. Choć nie powiedział nic śmiesznego. Typowa gimbaza.
 -Ponieważ obraziłeś małą dziewczynkę. Coś ci zrobiła?
 -No... Żyje. Nie?- znów denerwujący rechot.
 -No i ch*j ci do tego...- powiedziałem z uniesioną brwią. Przestali się śmiać. Patrzyli na siebie nawzajem.- Teraz możesz podejść i podnieść tego centa, bo może ci się kiedyś przydać.- Spojrzałem z powrotem na małą- Choć. Ze mną. Zjesz coś. Napijesz się.- podniosła główkę po czym szybko zeszła z ławki i szepnęła:
 -Dziękuję.


THE END. Chyba nie jest taki długi... Nie?
   Okej. Tak bardzo czule... Właśnie. Z racji, że w ogóle nie potrafię pisać romansideł, to pocałunek pomógł mi pisać Bartek. Pomógł. Ba! Większa część tej tak bardzo słodkiej scenki jest jego autorstwa.Osobiście uważam, że rozdział mógłby być lepszy... No ale. Co poradzić. Choć moim skromnym, nie liczącym się zdaniem XII część nie jest doskonała, to mam nadzieję, że się w miarę spodobał. I wiesz... Jak chcesz... Nie zmuszam oczywiście, ale może jednak... Zostaw komentarz. Taka miła motywacja. :)
   Okej. to by było ta tyle. Do zobaczenie za miesiąc. :3
Taki sobie Ben. <3
SKILLET!

*.* Przy tym się bardzo miło pisze...
De facto: Przy tym równie miło. Bardziej klimat Bena... Mój z resztą też. :D No, ale... po części Ben to ja... Tyle, że w męskiej wersji. :D
Taka bosko-przerażająca... *.*

To by było na tyle. Papa. :*






 


poniedziałek, 5 maja 2014

XI Rozdział

    Musiałem zostać na noc w szpitalu w Pasco. Oczywiście poinformowałem Nathana, że nie będzie mnie na noc w domu. Nie miałam nic złamanego. Na szczęście... Choć moja diagnoza była inna. Dobrze, że nie graniczyła z prawdą tylko w moim przypadku, bo byłoby nie ciekawie gdybym okłamał pacjenta.
   Wieczorem leżałem na łóżku w szpitalu oślepiany przez Facebooka, pisząc z Carly.
Carly: Siema dziadziuniu! Co słychować. ;*
Ja: Cześć gówniaro. Co 'słychować'? Leżę w szpitalu. + Czy na końcu drugiego zdania nie powinnaś dać znaku zapytania? Myślałem, że jesteś dobra z angielskiego! :D-Nie chciałem jej mówić o mojej sytuacji... No ale co mi tam? Nie przyjadą do mnie specjalnie z alaski.
Carly: O kuźde! Co Ci jest? Dlaczego jesteś w szpitalu!? Ben!!!???
   Oj... Nie odpisała na moje zgryźliwe stwierdzenie, więc chyba ją przestraszyłem.
Ja: Mała. Nic mi nie jest. Taka tam... No...
Carly: Takie tam małe... CO? Co Ci się stało!?
Ja: Nie powiem Ci, bo powiesz Megan!- napisałem jej ze skrzywioną miną. Odpisała mi natychmiastowo.
Carly: NIE?- o raczyła dać odpowiedni znak interpunkcyjny.
Ja: Caps lock: wyzwól gniew! Oh... No pobiłem się + I tak wiem, że powiesz Megan.
Carly: Nie. Nie powiem mamie. :)
   Wow! Carly Amy Griffin nie naskarży!?
   Zacząłem odpisywać jej 'Dzięki', ale:
Carly:  Tata już do Ciebie dzwoni!
    I rzeczywiście. Ukazało mi się połączenie przychodzące. 'Don'
   -Tak?- westchnąłem. Małe, wredne wścibskie babsko!
   -Co ci jest?- mało brakowało, aby zaczął krzyczeć.
   -No nic mi nie jest. Trochę tylko poobijany jestem. Nic wielkiego, Don. W tym pokoju leżą też inni ludzie i mam wrażenie, że im przeszkadzam.
   Usłyszałem jego westchnięcie.
   -Ben zadzwoń rano. Jak będzie u ciebie 11 albo 12.- mówił spokojniej. Zdążył się rozłączyć zanim mu odpowiedziałem. O kurczę! Jak mnie wszystko boli. Myślałem tylko o tym... No prawie tylko o tym. Po mojej głowie chodziło jeszcze zdanie: 'Z trzy dni umrzesz.' i za nic nie mogłem sprawić, żeby sobie 'poszło'.
   Spać tez nie mogłem. Zmieńmy temat. Dobrze, że nie kazali mi zakładać tego głupiego, szpitalnego wdzianka. Wyglądałbym jak pajac.
    Mój telefon za wibrował. (najwyraźniej jest ostatnimi czasy nadzwyczaj aktywny). SMS. Od Samuela.
    -  'Dlaczego nie ma Cię w domu?'
    Nie chciało mi się odpisywać. Opowiadać tego... Ale nie chciało mi się też wymyślać historyjek. Bolała mnie głowa, brzuch, plecy. Cholera! Wszystko mnie bolało. Z każdą chwilą coraz bardziej...
    Ciekawe co u niego. Pozbierali się już? Alexandra nadal płacze? A Sam? Ciekawe jak się czują. A jebeć to! Odpiszę mu.
   -   'Jutro Ci wszytko opowiem. Co u Ciebie?'
   -   'Jestem u Ciebie... I czekam...'
   Ale, że...? Dlaczego nie jest w domu!? Spojrzałem na zegarek w telefonie. Za piętnaście dwunasta.
   -   'Co u mnie robisz? Na co czekasz?'
   -   'Rozpaczam i czekam na Ciebie'
   -   'Bo?'- wiem. Nie miała, ale za to jaka krótka wypowiedź pisemna.
   -   'Bo się z Alex pokłóciłem! Nie chce mi się pisać o co! Jak wrócisz to Ci powiem. :/  Kurczę... Mogę zostać?'
   -   'Jak musisz. Tylko wiesz. Nat to nie jest najciekawsza osoba. radzę nie dyskutować z nim za bardzo. A teraz idę spać. Dobranoc'
   -   'Nara. ;**'
   Uśmiechnąłem się do telefonu. Zazwyczaj kiedy wysyłał mi buziaczki myślałem 'Geej!!!', ale on chce mnie tylko pocieszyć. Widzicie? To jest kumpel. Czuje moje złe samopoczucie nawet przez SMS'y.
   Odłożyłem telefon na szafkę i zamknąłem oczy. Au, au, AU! Jezusie jak boli! Zawołałbym pielęgniarkę, ale po co zawracać im tyłki. same mają już pewnie dość tych wszystkich przewrażliwionych na punkcie bólu ludzi. Wytrzymasz. Zaraz przejdzie.- pocieszałem się. Zaśnięcie było niemożliwe... Nie tylko przez ten walony ból. Był jeszcze dziadek... Jak można tak chrapać? Ludzie! Nie mogę gościa! Może i starsi ludzie mnie wzruszali, ale nie kiedy miałem dość wszystkiego.
   Zaśpiewałem sobie w myślach piosenkę, która zawsze mnie usypiała... Kiss. While Your Lips sill red... Nie. Dupa! Nie zasnę.
   -Panie Barnes.- usłyszałem czyjś głos. Otworzyłem oczy. Kurde! Jasno!- Dzień dobry.
   Spojrzałem na pielęgniarkę. Ładna blondynka z niebieskimi oczami. Uśmiechnęła się do mnie.
   -Kiedy pana wczoraj zobaczyłam myślałam, że z pańską twarzą będzie gorzej.- usiadła na skraju mojego łóżka.
   -Czyli nie jest źle?- zachrypiałem.
   -Jest dobrze. Ma pan kilka ran. Na wardze...-przyglądała się mojej twarzy- brwi i policzku. Zero siniaczków i opuchlizny. Tak prawie świeżutko!- Oh... może jeszcze słodziutko, mraśnie i tak dalej? Poczułem się jak małe dziecko lub wręcz przeciwnie. Jak ten dziadek obok mnie, który właśnie zajadał jakąś zupkę z torebki. Fuj.- Zje pan coś? Przynieść panu rosołek, zupeczkę jakąś?
   -Nie. Dziękuję. Wolałbym już jechać już jechać do domu.- zaburczałem powoli się podnosząc. O w cholerę! Ból jeszcze większy niż wczoraj. Przecież za trzy dni... Już po mnie.
    Podnosiłem się powoli. Blondynka wspierała moje ramię. Usiadłem w końcu, ciężko oddychając.
   -Tableteczkę na ból?- kurcze. Kobieto przestań zdrabniać te słowa. Westchnąłem i pokiwałem głową, a ona ruszyła w stronę drzwi zawijając biodrami. Przy okazji spojrzała na mnie przez ramię puszczając do mnie perskie oko. Uniosłem brew i uśmiechnąłem się do niej. Pielęgniarka zadowolona z siebie przyspieszyła pewnie i zniknęła za rogiem. Hm... ładna... Nie koniecznie bystra. To pierwsza pielęgniarka jaką spotkałem, która nie wydawała się inteligenta.
   Wróciła ze szklanką wody i porcją Paracetamolu.
   -Dziękuję.- powiedziałem cicho i połknąłem tabletkę.
   -To kiedy pan jedzie?- pochyliła się, by wziąć szklankę. Odwróciłem wzrok. Robiła to specjalnie, a ja próbowałem się nie uśmiechać.
   -Zapewne za jakieś pół godziny, kiedy lek zacznie działać.

    I takim właśnie sposobem, pół godziny po tej strasznej męczarni z blondi wróciłem do domu (Przed tym oczywiście zadzwoniłem do Griffin'ów. Megan zganiła mnie za bójkę.). Paracetamol sprawił, że ból stał się znośny. Na żebrach miałem dwa duże siniaki, nogi były w jeszcze gorszym stanie.
   Przekręciłem kluczyk w drzwiach. Cisza. Pozabijali się?-pomyślałem. W salonie spał Nathan. A gdzie był Sam. Poszedłem do kuchni. I tam własnie siedział popijając kawę.
   -Witam w moich skromnych progach.- mruknąłem.
   -Cześć. Byłeś w szpitalu.- powiedział.
   -Skąd wiesz?
   -Ja wiem wszystko.- uśmiechnął się lekko.- A po drugie. Masz na twarzy rany, a lekarze są przewrażliwieni na punkcie zdrowia i higieny.- Nie odpowiedziałem mu. Robiłem tylko herbatę i czekałem aż zacznie opowiadać.- Pewnie chcesz, żebym ci już opowiadał. Tak więc... No pokłóciłem się z Alexandrą. No, bo ona...- zakrył twarz dłońmi.
   -Zdradziła cię?- zgadywałem.
   -Nie! Nie! Zrobiła coś o wiele gorszego!- westchnął i spojrzał na mnie. Jego wiecznie, żywe, zielone oczy zbledły. Wydawał się zmęczony i smutny.-Ona zrobiła to specjalnie! Jak mogła?!- w jego oczach pojawiły się łzy. Uniosłem brew, ale zachowałem współczujący wyraz twarzy. Każdy czułby się okropnie widząc przyjaciela w tak okropnym stanie.- Zabiła je specjalnie. Specjalnie zabiła moje dziecko.- O w mordę!- Przyznała mi się. Powiedziała mi to. Ale...

   Głośne łkanie unosiło się po całym domu. Biedna Alex.
   -Ja chciałam dobrze!- zawyła.- Ja myślałam, że on nie chce tego dziecka! Kiedy się dowiedział. Był zły. Ani razu nie powiedział mi, że chce być ojcem!
   -Już cichutko. Będzie dobrze.- szepnęła. i przytuliłam ją do siebie.- On to zrozumie, tylko musi to przemyśleć, Alex.
   Znam ją jeszcze za czasów mieszkania w Los Angeles. Tam się urodziłyśmy. Razem się wychowywałyśmy. To mi pierwszej wyznała, że podoba jej się Samuel. To ze mną płakała po podjęciu decyzji o wyprowadzeniu się do Kennewick. I choć nie widziałyśmy się trzy lata, to nadal uważałam ją za przyjaciółkę. Zawsze była wytrwała. Opuściła rodziców w wieku osiemnastu lat, żeby móc grać koncerty. I choć jej marzenie jeszcze się nie spełniło, to próbuje dalej. Ja miałam tyle szczęścia, że moja rodzina wyprowadziła się razem ze mną.
   Z zamyślenia wyrwał mnie śmiech. Śmiech Alex. Popatrzyłam na nią marszcząc brwi. Ona się śmieje-pomyślałam... Do cholery jasnej! Dlaczego ona się śmieje!?
   -Alexandra?- szepnęłam przerażona. Ona tylko nadal się śmiała, w cale nie zawracając na mnie uwagi.- Alex?- położyłem rękę na jej ramieniu. Uspokoiła się i tylko się uśmiechała. Albo aż się uśmiechała.
   -Oh... Ashi.- spojrzała na mnie. Odgarnęłam jej bordowe włosy z czoła.- On mnie zostawi. Jak ja się boję.- i znowu chichot.- No ale co ja zrobię? Jestem po****dolona! Po co ja to zrobiłam?
   -No właśnie. Jak...?
   -Alkohol, papierosy, wysiłek.- westchnęła przytulając mnie.- Dlaczego jesteś dla mnie tata dobra? Przecież ja cię zostawiłam, słońce.
   -Nie można rzucać wszystkiego, by uszczęśliwić jedną osobę. I nie zostawiłeś mnie, tylko dorosłaś.- odsunęłyśmy się od siebie. Oparła się z powrotem o ścianę, a ja wsparta na jej kolanach mówiłam dalej.- Alex. Nadal jesteś moja przyjaciółką. Jesteś dla mnie jak starsza siostra.
   -Jejku. Ashi. Kocham cię!- ponownie się we mnie wtuliła. Tym razem siedziałyśmy tak dłużej.- Nie mogę już płakać, ale nadal jest mi cholernie smutno. jestem załamana, że masakra.- Oh... Nienawidziłam takiej składni zdań. Ale kto by się dziwił dziewczynie, która próbuje posługiwać się wzorcowym językiem angielskim. Nie bez powodu wybrałam amerykanistykę. .- Ej! Ashley!- spojrzałam na nią- Podoba ci się jakiś facet?
   -A skąd takie pytanie?- zdziwiona uniosłam brwi.
   -No tak... jakoś. Jesteś już dorosła. Musi ktoś ci się podobać.
   -Lubię koty.- odparłam cicho patrząc na swoje dłonie próbując myśleć o swoim kocie. Nie o...
   -Tak, Ashley!- zaśmiała się.- Wiem to. Proszę powiedz mi.
   No i co jej miałam powiedzieć? Nie lubiłam mówić o sobie. No, bo po co? Sama nie wiedziałam co mam myśleć o tej całej sprawie z Benem. Z jednej strony nie był w moim typie. Taki mroczny i wulgarny, a z drugiej był ideałem. Taki słodki, miły. Do tego inny... A nie raz wydawał mi się nawet bezbronny. Wtedy miał przeszklone, błyszczące oczy.
   Byłam przeszczęśliwa kiedy mama zaprosiła go na kolację. -Ja nie miałabym odwagi go zaprosić. Pewnie by pomyślał, że jestem jakąś perfidną gówniara.- Ale byłam jeszcze bardziej zadowolona kiedy przyszedł. Prawił komplementy, podarował kwiaty. I wtedy Ben stał się dla mnie kimś wartym zauważenia. Uznałam. 'Jezusie! Przecież on jest boski!'. Nigdy nie pomyślałabym, że jest człowiekiem kulturalnym, zmysłowym, nadzwyczaj inteligentnym, bo wtedy właśnie porozmawiałam z nim 'na serio'. Nie przez SMS'y, nie czułam się przy nim głupio. A wręcz przeciwnie. Czułam się wspaniale, bo rozmawiałam w końcu z kimś, kto orientował się w wielu dziedzinach. Ben to nie facet, który potrafi gadać tylko o samochodach, piwie i kobietach, ale nasza rozmowa polegała na głębszym poznaniu się. Religia, polityka, historia, muzyka, sztuka... Wszytko. To, że słucha metalu, wiedziałam. Disturbed. Dopóki mi o tym zespole nie powiedział, to pewnie nadal nie wiedziałabym o jego istnieniu. Evanescence sama lubiłam. Ale Mansona, to ja nie trawiłam, a Ben wręcz przeciwnie. I tym mnie przeraził. Bałam się, że ma podobne upodobania, co piosenkarz, ale uświadomił mnie, że to jego twórczość mu się podoba, a nie sposób życia i osobowość.
   -Halo. Ziemia do Ashley! Żyjesz jeszcze?- Alex sprowadziła mnie na ziemię.
   -Tak, tak.- otrząsnęłam się.
   -Wybierasz pomiędzy Mattem Bomerem, a Alexem Pettyfer?- Zaśmiała się. Miło, że polepszyłam jej humor.
   Co prawda Alex był w jego wieku...
   -Nie... Ale obiecaj, że nikomu nie powiesz...- I BUM! Wtargnięcie na pole wyznań. Odwróciłam się. Samuel stał nad nami i patrzył na Alex ze zmarszczonymi brwiami. U jego boku stał Ben, który z kolei przyglądał się mi z góry z uniesiona brwią. No tak... przyjaciel Sama.
   -Cześć Ashley.- uśmiechnął się do mnie Sam. Położyłam mu rękę na ramieniu. I wyszłam z ich mieszkania. zaraz po mnie wyszedł Ben.
   -Cześć śliczna.- mruknął zamykając drzwi.
   -Cześć mały. Co ci się stało?- miał kilka ran na twarzy i kuśtykał.
   -'Mały'... - parsknął.- Taki... wypadek przy pracy.
   -Pacjent cię pobił?- uśmiechnęłam się do niego i złączyłam nasze dłonie. Lekki powiew wiatru orzeźwił mnie i pozwolił odprężyć po wielogodzinnym  siedzeniu przy płaczącej Alex i pocieszaniu jej.
   -Nie... Ja...
   -Nie musisz mówić, jeśli nie chcesz.- odgarnęłam włosy z twarzy. Nie odpowiedział mi. Zauważyłam, że zaczął iść w miarę normalnie.- Co u Nathana?- zmieniłam temat.
   -Spał do drugiej i potem wyszedł. Nie ingeruję w jego życie.
   -Lubisz go w ogóle?
   -Sam nie wiem.-odparł.- Kiedyś się tak od siebie nie różniliśmy. Wszystko się zmieniło kiedy skończył studia.
   -Zmienił się?- och. Głupia sprawa. Wiem jak to jest kiedy ktoś, na kim ci zależy zmienia się całkowicie.
   Znów nic nie odpowiedział. Może nie chciał o tym rozmawiać. Rozumiem.
   I tak szliśmy w ciszy. Dlaczego nic nie mówił? Miałam wrażenie, że wyczerpały nam się tematy. Nie chciałam być dla niego tylko znajomą, koleżanką, którą poznał przypadkiem.
   Myślał nad czymś intensywnie. Nie zwracał uwagi na otoczenie. Patrzył tylko przed siebie. Czym się tak martwił? Monolog w głowie... Zła rzecz. Chciałam się odezwać. Powiedzieć jego imię, ale się bałam. Może był zły. Ben. Ben. Benjamin. Żałowałam, że mnie nie słyszy.
   -Benjamin.- szepnęłam. Na dźwięk mojego głosu zamrugał kilkukrotnie i spojrzał na mnie w końcu.
   -Dawno nikt tak do mnie nie mówił. Przynajmniej nie wypowiadał mojego pełnego imienia takim tonem. - przyciągnął mnie do siebie i pocałował moje czoło.
   -Wszystko w porządku? Martwię się.
   -Nie masz o co, śliczna.- Objął mnie ramionami. To dobrze, bo było mi zimno.- Zimno. Nie?
    W odpowiedzi pokiwałam głową.
   -To chodź.- znów złapał mnie za rękę i poprowadził do samochodu. Jejciu! Pierwszy raz jechałam jego autem. Duże, wygodne i ciche. Zauważyłam, że Ben to uważny kierowca. Jechał powoli, zdając sobie sprawę z tego, że droga jest śliska, a do tego był duży ruch.
   -Jaki jest twój ulubiony kolor?- zapytałam. Przecież nie wiem o nim podstawowych rzeczy.
   -Nie zgadłabyś...- czekałam na jego odpowiedź. Uśmiechnął się ukazując proste zęby.- Czarny. A Twój?
    Rzeczywiście. Nie zgadłabym.- pomyślałam.
   -Mój... Chyba fioletowy. Lubię też czerwony, zielony, biały, beżowy, orchid i chociaż nie lubię różowego, to fuksja też jest ładna, a...
   -Ashely- przerwał mi. Spojrzałam na niego.- Zdajesz sobie sprawę z tego, że orientuję się mniej więcej jak wygląda kolor beżowy, ale za cholerę nie wiem co to jest ten.. fu.. coś tam i to drugie.- zaśmiał się nie patrząc na mnie. I dobrze zwracał uwagę na jezdnie.
   -Ben... Typowy facecie. To na 'fu' to fuksja. Taki ciemny różowy, a 'to drugie' to orchid, kolor storczyków, a storczyk, mój drogi, to taki jasno fioletowy kwiatek.
   -Nie wiedziałem, że jestem aż takim debilem.- zaśmiał się.
   -Nie jesteś debilem. Jesteś facetem.- powiedziałam cicho. Westchnął cicho i zrobił zbolałą minę, jednak zaśmiał się zmieniając bieg kiedy wyjeżdżaliśmy z Grfield Street na 27th Ave. Łatwiej byłoby  pojechać po prostu wzdłuż dziesiątej, ale na głównej były zawsze straszne korki.
   -Mogę zadać następne pytanie?- pokiwał głową patrząc uważnie na drogę.- Jaki jest twój ulubiony film?
   -'Królowa Potępionych'.- odpowiedział bez zawahania. Hmm... Wampiry.- A twój? Tylko nie wymieniaj już kolorów.- zakpił.
   -Tak jest. Psze pana. Mój ulubiony film to 'Wciąż ją kocham'- zastanowiłam się przez chwilkę.- Twoją pasją jest muzyka?
   -Na pewno nie kolory.- Ale się czepił tych kolorów!- Tak, Ash. Moją pasją jest muzyka i jakby nie patrzeć pomaganie ludziom.
   -Rozwiń swoją wypowiedź.
   -Jak w szkole.- mruknął. - Rehabilitacje. Często pracuję z niepełnosprawnymi dziećmi. Wiem, że nie ma to nic wspólnego z moimi specjalizacjami... No... Może z ortopediom, ale chcę po prostu, by te dzieci miały lepszą przyszłość, żeby mogły polegać na sobie, a nie leżały całe życie przykute do łóżka i zdawały się na łaskę innych. Samodzielność, to moim zdaniem najlepsze co może człowieka spotkać... Może... Nie tyle co samodzielność ale niezależność. Widzisz. Muzyka jest dla mnie właśnie taką niezależnością. Kiedy gram, albo śpiewam jestem w tym całkowicie pogrążony i chrzanie świat zewnętrzny. Jestem ja, instrument i dźwięki. I czuję się wspaniale. Nie myślę o przeszłości i przyszłości, tylko o tym, co chcę przekazać w danej chwili. Na przykład metal i rock. Te dwa głośne rodzaje muzyki pozwalają się zamknąć i zamiast słuchać umysłu, czy czepialskich się ludzi, słucham darcia mordy, które jest przyjemniejsze niż 'Satanista! Satanista'- zrobił wysoki głos naśladujący starszą panią.- 'Taki to dopiero ma tupet się tak pokazywać!?' 'Jak tak można ciało szpecić?''Brudas!' i tak dalej i tak dalej.
   -Tak. Każdy w takiej chwili wolałby krzyki, tym bardziej, że te krzyki ci nie przeszkadzają. Nie wiedziałam... Nie zdawałam sobie sprawy, że ludzie czepiają się tak bardzo bardziej... mrocznych osobowości. Nie byłam nigdy tego światkiem ani nigdy osobiście nie spotkałam się z dezaprobatom. Byłam grzecznym dzieckiem. Dobrze się uczyłam nie pakowałam się w kłopoty. Wszyscy chwalili zarówno moją urodę- prychnęłam. Nigdy nie uważałam się za jaką wybitnie piękną.- i umiejętności plastyczne oraz chęć uczenia się. Taka byłam. Nie potrafiłam się przeciwstawić i co osiągnęłam? Nic. Mieszkam z rodzicami i bratem, studiuję na marnej uczelni, o której mało kto słyszał. Za bycie grzeczną także nic się nie dostaje. Mój ojciec ma raka, matka przy okazji się załamała, a Jack'owi nikt nie raczył wytłumaczyć co się dzieje. Ja mu mówiłam głupoty o tym, że mama i tata są bardzo smutni, bo ich wszystko boli. Nie powiem przecież małemu dziecku...- zamknęłam oczy, aby zatrzymać łzy. Tak bardzo się bałam. Nie chciałam go stracić. Od taty bardziej cierpiała tylko mama, albo tata tak bardzo nie chciał pokazać jak bardzo jest mu ciężko-... że jego tata umiera.
   -Ashi, słonko. Twój tata wygra tą całą bitwę o życie. To nadzwyczaj charyzmatyczny i wspaniały facet. Jeśli tylko będzie się regularnie leczył, badał i tak dalej, to uda mu się. ja w to wierzę i chciałbym, żebyś ty i twoja mama także uwierzyły.- szeptał uspokajająco. Takich słów własnie potrzebowałam. Ben podniósł mnie na duchu i pozwolił swobodnie wypłynąć zatrzymanym łzą z oczu, ale inne się nie pojawiły. Po tym co powiedział było mi o stokroć lepiej.- Wiesz. jeśli już mówimy o przeszłości, to zgodzę się z tobą. za bycie grzecznym i za dobre oceny w szkole, dostaje się szajs. Moje życie nie ułożyło się tak jak chciałem. Moje dzieci... Jeśli w ogóle będą... nie będą miały dziadka i babci z Włoch. Byłoby tak 'Łał! Tak egzotycznie!'- zaśmiał się, choć wiedziałam, że jemu nie jest wcale do śmiechu. Chociaż, że nie miałam zielonego pojęcia jak to jest stracić rodziców w tak młodym wieku, to próbowałam wczuć się w jego sytuacje i biorąc pod uwagę to, jak wielki jest mój ból gdy muszę oglądać chorego tatę, to potrafiłam zrozumieć i wyobrazić sobie jak okropny ból w sercu musi czuć Ben. Nic przecież nie zapełni pustki po najważniejszych osobach w życiu.- Też się dobrze uczyłem i także byłem bardzo grzecznym kujonkiem. Z tego całego twojego opisu, to mi brakowało tylko urody, bo przyznam się. Bylem szpetny.
   -Nie wierzę!- zarzuciłam chcąc rozluźnić atmosferę.- Przecież z ciebie takie ciacho!
   Zaśmiał się.
   -Dzięki. Ty jesteś o tysiąc razy atrakcyjniejsza i ode mnie.- mruknął uwodzicielsko.
   Poczułam, że moje policzki robią się ciepłe.
   -Aby być seksownym i atrakcyjnym trzeba mieć pewne stosunki międzyludzkie za sobą.- szepnęłam sama do siebie.
    Rozglądnęłam się dookoła kiedy auto się zatrzymało. Oh. Znajdowaliśmy się już pod blokiem Bena.
   -Chcesz, żebym odwiózł cię do domu, czy chciałabyś spędzić ze mną trochę czasu?
   -Trzeba przecież nadrobić jakoś ten stracony miesiąc. Nieprawdaż?
   -Tak. Masz stuprocentową rację, mała.- uśmiechnął się pod nosem.
   -Tak śmieszne, że aż wcale, mały.- powiedziałam to wyskoczyłam z auta w ostatniej chwili przypominając sobie, że jest wyższe od tych, którymi do tej pory jeździłam. Ben także opuścił auto. Poczekałam aż je zamknie i ruszyliśmy w stronę budynku. Wyciągnął ze spodni kartę i przejechał nią po czytniku. Wow! Nigdy nie mieszkałam w blogu. zawsze miewaliśmy domki rodzinne. Oh... Los Angeles. Tak bardzo tęsknię za ciepłym klimatem.
   Szliśmy powoli. Znaczy się, ja szłam powoli, a Ben zatrzymywał się co chwilę by na mnie poczekać. Na drugim piętrze podszedł do drzwi mieszkania i przekręcił dwukrotnie kluczyk. Przepuścił mnie w drzwiach, a ja czekałam, aż on wejdzie.
   -Zaprosiłbym cię do salonu, ale chwilowo robi za pokój Nathana, więc pewnie zajeżdża tam piwem i papierosami.
   -Ty też palisz. Co nie?
   -Tak, ale palę na balkonie, albo u siebie w pokoju. Zależy, czy chce mi się ruszać z miejsca.
   Zaśmiałam się. Leniwy Ben. Nigdy bym nie pomyślała. Nie pytając go o zdanie ruszyłam do kuchni, jednak czułam, że podąża za mną. Usiadłam na miejscu, na którym siedziałam poprzednim razem.
   -Napije się pani czegoś, panno Greene?
   -Poproszę herbatę, Janie.- zaśmiałam się. Włoch poczochrał pieszczotliwie moje włosy i zabrał się za przygotowywanie herbaty. Mieszkanie miał małe i przytulne. Ściany w holu były koloru beżowego, więc nie dziwiłam się, że orientował się o jakim kolorze mówiłam. Wisiały tam dwa zdjęcia: piękny krajobraz: słonce, znikające za wodnym horyzontem. A drugi przedstawiał piękną, szczupłą ciemnowłosą pianistkę.
   Kuchnia była blado-bordowa. Szafki z ciemnego drewna jeszcze bardziej pomniejszały male pomieszczenie. Takich miejsc własnie nie lubiłam. Małych, ciasnych i ciemnych.
   Może i była mała i ciemna, ale za to duże okno z panoramą Kennewick rozświetlało to ponure wnętrze i wydawało się bardziej przytulne. No i to by było na tyle, jeśli chodzi o opisywanie domu Barnesa, bo reszty nie widziałam. a pytanie jeszcze było: Czy chciałam ją zobaczyć. Bałam się okropnie co wyniknie z tego naszego 'związku'. No, bo nie był przecież oficjalny. Ja chciałam spróbować i miałam wrażenie, że Ben również.
   Zakończyłam rozmyślanie kiedy  Postawiono przede mną kubek z ciepłą herbatą, tak idealną na grudniowe dni.
   -Lubisz się malować?- zapytał znienacka.
   -Maluję się.- odpowiedziałam.- I tak. chyba to lubię. A dlaczego pytasz?
     Oparł głowę o ścianę. Westchnął i uśmiechnął się do mnie blado.
   -Bo za tydzień święta, a ja nie wiem co ci kupić.- odparł lekko spłoszony.
   -Nie musisz mi nic kupować. Nie lubię prezentów. Po co masz wydawać na mnie pieniądze, za które możesz kupić sobie coś sensownego? A po drugie, też nie wiem co ci kupić. Choć... Może i mam jakiś pomysł.
    -Mi też coś przyszło do głowy...- zamruczał patrząc w okno- I nie chcę słuchać twoich sprzeciwów- pokiwał palcem kiedy zaczęłam otwierać usta. Rzeczywiście. Chciałam się sprzeciwić.
   -Nikt ci nie każe mnie słuchać.- sprostowałam. Złożyłam ręce na piersi i oparłam się wygodnie.
   -Foch?- zaśmiał się. Nic nie odpowiedziałam.- Ale... No przecież ja nic takiego nie powiedziałem.- nadal nic nie mówiłam.- Ashley? No weź!- jego głos skoczył o oktawę.- Specjalnie do ciebie wygoogluję jaki to jest kolor turkusowy.- mruknął. Mimo woli się zaśmiałam. - To jak?
   -Wal się. Nie wymieniałam turkusowego.
   -To co?- uśmiechnął się i przykucnął przede mną wspierając się na moich udach.- No daj buziaka.
   Znowu się zaśmiałam. Po chwili zakłopotania schyliłam się i cmoknęłam go u usta.
   - No ej!- zaprotestował.- Masz dziewiętnaście lat czy dziewięć?
   Wywróciłam oczami i westchnęłam, a Ben czekał z uniesioną brwią.
   Wstał i schylił się tak, aby jego twarz i moją dzieliło kilka centymetrów. Serce biło mi jak oszalałe! Dudumdudum. Głośne i szybkie. Czułam się jak dziecko, któremu chcą skraść buziaka [...]


OKEJ! Dalsza część za miesiąc. Kiepsko z internetami. ;D


piątek, 18 kwietnia 2014

Czytać Proszę!

Dla niewtajemniczonych. :D
   Rozdziały na tym blogu pojawiać się będę piątego dnia każdego miesiąca. X rozdział pojawił 5 kwietnia, więc XI wstawię 5 maja itp.itd.
   Tak, więc... Dzięki za uwagę i...
 WESOŁEGO JAJKA! :D
ZGON *.* Aaaa <3


sobota, 5 kwietnia 2014

X Rozdział

   Dlaczego się tak szybko ode mnie odsunęła?
  Spojrzała w bok zaciskając usta w cienką linię, a ja przejęty jej stanem skrzyżowałem ręce na piersi i tylko na nią patrzyłem. W końcu i ona zwróciła na mnie uwagę, ale jej oczy były straszne. Chyba chciała mnie zabić...
-Dlaczego...- uderzyła mnie w ramię- Nie...- znowu- Dzwoniłeś!?- teraz to całkowicie mnie okładała. Bawiło mnie to i niestety nie potrafiłem powstrzymać śmiechu. Ona z resztą też.
- Nie wiem... Przepraszam?- spojrzałem na nią z ukosa nadal się uśmiechając.
-Bawię cię?- zagryzła wargę (JEZU!), żeby się nie uśmiechnąć.
  Odchrząknąłem, by się 'odweselić'.
-Nie. Skąd, że. Ty? Mnie? Nigdy!- przyciągnąłem ją do siebie.- Dlaczego jesteś smutna?
-Nie jestem smutna.- westchnęła cichutko. Nie chciała mi powiedzieć? Nastrój mi się od razu pogorszył. Jak już mówiłem ten dzień był do bani. Chociaż był poniedziałek, 16 grudnia i nie musiałem iść do pracy, to jednak każdy inny dzień byłby lepszy.- Mój tata ma raka.- zaszlochała.
   Przytuliłem ją jeszcze mocniej. Biedna Ashi. Zaszlochała jeszcze głośniej, trzęsła się.
-Chodź. Napijesz się herbaty. Nie płacz, słonko. - potarłem jej ramię i zmusiłem do ruszenia się z miejsca.
   Przetarła oczy chusteczką sprawdzając czy nie rozmazał jej się makijaż.
   Rak. To jedna z najgorszych rzeczy jakie mogą przydarzyć się człowiekowi. Wiele osób umiera na tą własnie okropną chorobę. Nigdy bym nie pomyślał, że pan Greene jest chory. To tak wspaniały i żywiołowy człowiek, że nie było tego po nim widać. Wyzdrowieje. Jego rodzina musi w to wierzyć. Raka można wyleczyć, a Charlie go pokona. Jestem tego pewien.
   Ashley spojrzała na chusteczkę i jęknęła zauważając na niej czarny ślad.
-Nie rozmazałaś się.- oznajmiłem. Jesteś piękna... Dlaczego nie powiedziałem tego na głos? Tchórz. czego się boisz bekso? Ja pierdzielę... Muszę zakończyć kłótnie z moim umysłem, bo przerodzi się to w psychozę.

   Przepuściłem Ashley w drzwiach.
-Usiądź.- poprosiłem kiedy znaleźliśmy się w kuchni. Rozglądała się po pomieszczeniu z lekkim uśmiechem na twarzy. O czym myślała?
-A co u ciebie? - spytała patrząc jak zalewam herbatę. Spojrzałem na nią. O szlag!!!
-O kurwa! Auu!- Jęknąłem  z bólu. Wrzątek z czajnika bardzo szybko znalazł się na mojej ręce parząc tatuaż wilka. Zanim zdążyłem coś zrobić Ashley pociągnęła mnie na krzesło. przyłożyła do mojej ręki zimną mokrą ściereczkę. Ulga!- Ja... Ja to sam zrobię.- mruknąłem odsuwając rękę, ale ona przyciągnęła ją do siebie z powrotem łapiąc za przedramię. syknąłem z bólu.
   Poruszyła tylko figlarnie brwiami.
-On się na mnie dziwnie patrzy.- oznajmiła przyglądając się tatuażowi.
-Ale na pewno cię lubi. Ma taki dziwny wyraz mordki , bo nie słuchał się babci, a mówiła mu 'nie rób takich min, bo ci tak zostanie'. Biedny. Pewnie mu tak nie wygodnie...
  Wybuchnęła śmiechem i znów na mnie spojrzała. ( Duże oczy!)
-Dlaczego wilk?- spytała nadal z uśmiechem na twarzy. Usiadła na krześle na przeciwko mnie.
-Wilk symbolizuje... dzikiego ducha... Reprezentuje wolność, lojalność, energię, chęć bycia wolnym od ograniczeń... - zastanowiłem się chwilkę. jakby to ująć?- ograniczeń współczesnego świata.
-A innym się po prostu kojarzy z ładnym zwierzątkiem. Jakie masz jeszcze tatuaże?
-Czaszkę na szyi, Ditę Von Teese na ramieniu...
-Pokaż mi! - podjudziła się. Ściągnąłem brwi. Tak bardzo lubi Ditę? Zsunąłem kurtkę i podciągnąłem rękaw ukazując najlepszy i największy tatuaż jaki miałem.
-Lubisz Burleskę?- Dotknęła mojej skóry przyglądając się dziełu Lizz Cookie z uwielbieniem.
-Tak. Ale Dita... Nie pokazuje tylko siebie i swojego tańca, ale także swoją wspaniałą grę aktorską. Bo na tym właśnie polega burleska. Jest zmysłowa, piękna. Burleska to nie striptiz, tylko...
-Teatr.- dokończyła spoglądając mi w oczy- Jesteś inny.
-Już mi to mówiłaś.- przygryzłem wargę. Nic mi nie odpowiedziała. Tylko jej szare oczy przyglądały się moim czarnym. Pochyliłem się lekko dając jej do zrozumienia, ze mam zamiar ją pocałować. Ona jednak przesunęła się na bok muskając wargami mój policzek. Co? Dlaczego?
- To co z tymi tatuażami? To wszystko?
  Zamrugałem kilkukrotnie.
-A wolałabyś, żeby to był koniec z wymienianiem?
-Nie. Lubię tatuaże. Każda ilość jest spoko.- 'Spoko'. Dziwnie to brzmi w jej ustach.
-Mam jeszcze trzy na środkowym palcu...
-Tak. Skrzyżowane piszczele ciekawy...
   Parsknąłem śmiechem.
-Taa. I na barku napis 'I fell apart, but got back up again' i... to wszystko.- chyba się zarumieniałem.
Spojrzała na mnie zdziwiona.
-Miały być trzy. Jeszcze jeden.
Może go kiedyś sama zobaczysz... Potrząsnąłem szybko głową, żeby odgonić tą głupią myśl.
-Nie jest to najciekawsze miejsce na tatuaż.- odparłem, a ona odruchowo spojrzała na moje spodnie. Zaśmiałem się. Chyba każdy by pomyślał, że jest tam.- Na pachwinie mam wytatuowane piórko.- Ten tatuaż jest moim największym błędem... No ale nie moja wina...
-Dlaczego piórko i dlaczego tam?- znowu jej wzrok przeniósł się na dół. Nie patrz się tam!
-Nie wiem i nie wiem. To tylko dla tego, że jakiś salon tatuażu był czynny w noc z 20 na 21 czerwca w 2011 roku.- Oh... Z moich dwudziestych pierwszych urodzin nie pamiętam nic kompletnie. Kiedy się obudziłem tak strasznie bolała mnie pachwina, że myślałem, że coś mi się stało. Kiedy stanąłem przed lustrem i zobaczyłem ten głupi tatuaż (który nie był mały) zaraz pognałem opieprzyć Nathana. ( No on zaplanował to wszystko. Ten cały wieczór.) I do końca swoich dni będę się zastanawiał co ja wtedy robiłem, z kim rozmawiałem i robiłem inne rzeczy (nie mówię tu o konkretach  )
-Okej... Zgaduję, że były to twoje urodziny.- parsknęła przesuwając palcem po uchu kubka.
-Dobrze zgadujesz.- przytaknąłem jej podchodząc do lodówki.- Zjesz coś?
-A co masz?
-Ehm... Mięso. Dużo mięsa.-burknąłem. Nie, że byłem wegetarianinem, ale tyle zwierzyny, to ja jeszcze w lodowce nie miałem. Jej zawartość zaczęła tak wyglądać od kiedy zaczął mieszkać tutaj Nathan. Który jadł praktycznie rzecz biorąc tylko mięso, jajka i tłuste rzeczy.
-Sam sobie jedz trupa.- Ooo!
-Wegetarianka?- I dobrze!
-Taak. No bo, to przecież kiedyś żyło. Nie?
-No racja. To prawie jak kanibalizm.- Czyli Wayne Static  jest prawie kanibalem? - To zaraz zrobię coś zdrowego, smacznego i bezmięsnego do przekąszenia. Okej?
-Okej.- Była uśmiechnięta, ale wyglądała na zdziwioną. Co ją tak zdziwiło?
   Po piętnastu minutach dwie porcje sałatki owocowej były gotowe. 
   Ashley skosztowała i oniemiała.
-Boże! To jest pyszne!- delektowała się każdym kęsem. I znów nie powiem... Schlebiało mi to.- Kto cię nauczył to przyrządzać?
-Mama. Ogółem mama nauczyła mnie gotować. Ona była wspaniałą kucharką... I piosenkarką. A tata był świetnym pianistą. To przez nich zacząłem interesować się muzyką.
-Dlaczego mówisz w czasie przeszłym?- ściągnęła brwi przerywając na chwilę jedzenie.
-Oni nie żyją. Długa historia, której nie chcę teraz opowiadać. kiedy indziej ci wytłumaczę.
-Przykro mi.- jej mina zbladła. Nie lubiłem współczucia. To takie przygnębiające, kiedy ktoś ma lepiej... wiem. Egoistyczna myśl.- Co do muzyki, to słyszałam jak śpiewasz. Przewspaniale. Grasz na fortepianie?
-Tak gram na fortepianie, ale to mieszkanie nie pomieści nawet pianina, więc mam gitary.
-Ile grasz?- wyglądała na szczerze zaciekawioną.
-Na fortepianie od kiedy skończyłem siedem lat,a na gitarze od trzynastki.
   Westchnęła przyglądając się swoim dłoniom.
-Chłopak z gitarą...- lekko się uśmiechnęła. ...byłby dla mnie para. Ta! Chciałbyś.
   Nagle usłyszałem otwierające się drzwi. Wyszedłem z kuchni i zobaczyłem Nathana. Widać było, że 'nie był sobą'. Oczy miał podkrążone i cały czas pociągał nosem. Efekty ćpania.
-Cześć.-mruknął wesoły. Znowu był pijany.
-Idź sprzątnij to, co zostawiłeś w salonie na stole.- warknąłem wskazując drzwi pomieszczenia.
-A co ja... Aaa. Tak...- zaśmiał się- To zrobię później. Najpierw się napije wody. No, bo przecież wiesz... kac i te - pociągnął nosem- sprawy.
-Nie najpierw to sprzątniesz.
-Jezu! nadwrażliwy jesteś! Chcesz to sam posprzątaj!
   Ruszył w stronę kuchni, ale zatarasowałem mu drogę. Wkurzył mnie. Niech słucha.
-Słuchaj, palancie. Nie jestem twoim sprzątaczem, kucharzem, niańką dla tego walonego kota i chłopcem na posyłki. Nie będę za Ciebie niczego robić. Nie będę sprzątał po tobie ciuchów, żarcia, naczyń i tym bardziej prochów! Sam sobie gotuj i kupuj piwo! A kota, to możesz zamknąć w klatce albo kupić do chuja kuwetę!- Nie krzyczałem. Mówiłem tylko trochę podniesionym głosem.- Idź sprzątnij to świństwo albo się stąd wynoś!
   Patrzył na mnie wściekły, ale ruszył do salonu i zaczął zbierać ze stołu proszek. Odetchnąłem i wróciłem do kuchni.
-Przepraszam.
-Nie no. Spoko. Każdy ma granice cierpliwości. To Nathan, tak?- Ah... No rzeczywiście opowiadałem jej o nim. W odpowiedzi pokiwałem tylko głową. Moim zdaniem trochę przesadziłem, ale kiedy Nathan wparował zaćpany do domu, to po prostu... No nie mogłem!!!-Wiedziałeś, że ćpa?
-No... Tak...
-I zgodziłeś się, by z tobą zamieszkał?- przerwała mi
-Był moim przyjacielem. Nie potrafiłem go tak po prostu wygonić. Myślałem, że zmienił trochę swoje nawyki od czasu studiów, ale się najwyraźniej myliłem. On nie zarabia... Nie mogę go zmotywować.
-Uda ci się. Jesteś bardzo charyzmatyczny.- Ja? Charyzmatyczny? Najwyraźniej Ashley odkrywa moje cechy... O których sam nie mam pojęcia.
   Do kuchni wszedł Nathan. Dawno był u fryzjera, bo włosy sięgały mu prawie do żuchwy.
  Spojrzał na Ashley i uśmiechnął się zalotnie. 
-Ashley to Nathan... Nat poznaj Ashley.
   Ashi podała mu dłoń, którą on ucałował. Mi się to nie spodobało, a Ashley się nawet tego nie spodziewała.
-Miło mi poznać.- jego oczy znalazły się na przeciwko jej.- Co tak atrakcyjna kobieta robi u Barnesa?
-Przyszłam go odwiedzić.- Ashley się zarumieniła, a ten... skur...kot przejechał dłonią po jej ramieniu. Nagle poczułem na dłoni silne ukłucie. Za mocno ścisnąłem szklankę, która po naciskiem pękła i jej kawałeczki wbiły się w moją skórę. Ashley spojrzała na mnie wielkimi, przerażonymi oczami. Ignorując ich wstałem, wyrzuciłem naczynie do kosza.
-Daj mi rękę.- powiedziała za moimi plecami.
-Nie, Ashley.
-Ben! Co ci dzisiaj jest?- zwróciłem wzrok w jej stronę. Bawiło ją to. Widząc jej uśmiech sam parsknąłem rozbawiony.  To pewnie przez ciebie i tego zaćpanego durnia, który cię dotyka.
-Nie wiem. Ale cieszę się, że to cię bawi.- mówiłem nadal uśmiechnięty.- Rozmawiaj sobie z Nathanem. Ja się sobą zajmę.
-Aaa- szepnęła.- Więc o to ci chodzi.- Przybliżyła usta do mojego ucha.- Jesteś zazdrosny?
-Nie.- zaprzeczyłem mało wiarygodnie na co ona jeszcze bardziej się roześmiała. Ujęła moją dłoń i zaczęła wybierać kawałki szkła. - Mam dwie ręce. Mogę to sam robić.
-Fuj. Krew.- mruknęła puszczają moją uwagę mimo uszu. Już dawno uznałem, że jest uparta, ale wiem także ponad wszelką wątpliwość, że chce mi tylko pomóc, choć tej pomocy nie potrzebowałem. Zacząłem przyglądać się jej twarzy. Była skupiona, a brwi miała zmarszczone. Jej usta złączone były w cienką linię. Otworzyła je jednak kiedy jej buzia zaczęła nabierać zielonego odcienia.
-Wystarczy ci. Zrobiłaś się zielona. Siadaj. - wolną ręką pociągnąłem ją na dół. Gdyby chciała mogłaby mnie zabić wzrokiem.- Bardzo ci dziękuję, ale nie chcę żebyś mi tu zemdlała. Naprawdę. Poradzę sobie, mała.- Szlag! Powiedziałem 'mała'.
-Hę?- oburzyła się teatralnie.
-Ashley- poprawiłem się. W odpowiedzi usłyszałem parsknięcie.
    Sięgnąłem do szafki nad kuchenką i wyciągnąłem wodę utlenioną, gazę oraz bandaż. Wypłukałem rękę z ciemnej krwi. Woda utleniona nieprzyjemnie piekła rany. Gaza i bandaż nie dawały największej swobody i wygody jednak chroniły skaleczenie przed środowiskiem zewnętrznym i zapobiegały zakażeniu.
   Nie przejmując się tym, że Nathan zajął moje miejsce zagadując głęboko Ashley pogawędką o muzyce.-Dowiedziałem się już wcześniej, że lubiła Katy Perry, jej ulubiony i ukochany zespół 'ever' to Kings Of Leon. Podobał jej się bardzo Matt Bomer. Niestety jest gejem, jest stary i ma trojkę dzieci... Ale z tym Matt'em Bomer'em odszedłem od tematu.- Wytarłem ze stołu kropelki krwi, kiedy zadzwonił telefon Ashley. Wyciągnęła go z kieszeni i dopiero w tamtym momencie zorientowałem się, że to nie dźwięk połączenia przychodzącego, ale powiadomienia. Wszędzie unosiła się piosenka 'Use Somebody' Z repertuaru Kings of Leon.  
-Muszę lecieć.- oznajmiała wstając i chowając telefon do kieszeni.
-Mogę...- zaczął Nathan. O nie, nie, nie, nie! Ja już wiem co on chciał powiedzieć. Nie!
-Mogę Cię odprowadzić.- przerwałem mu. Ashley podeszła do mnie i pocałowała w usta. Znowu ona podjęła pierwszy krok! Oddałem pocałunek nie dotykając jej dłońmi. Opierałem się o szafkę kuchenną, a ona o mój tors. 
-Nie musisz.- odsunęła się ode mnie.- Nie mam daleko. Do zobaczenia.- puściła do mnie perskie oko a Natowi pomachała na pożegnanie.
-Cześć.- Odpowiedzieliśmy.
   Kiedy wyszła spojrzałem na Nathan'a drwiąco. To takie zadowalające kiedy ma zakłopotana mnie i nie wie co powiedzieć. Dlatego nie podrywa się czyichś gości. znowu muzyczka. Tym razem z mojego telefonu Convergence z repertuaru 30 Seconds To Mars. SMS w języku włoskim:
     ,,Dzień Dobry Panie Barnes. Ja wiem. Nie chcesz mnie widzieć. Nienawidzisz mnie. Ale musisz się ze mną spotkać. Muszę się z tobą rozmówić. Nie zrobię ci krzywdy.''
  Sranie w banie! Ale pójdę... Co mi tam. Dwudziesto(prawie)cztero wojskowy przeciwko psycholowi po czterdziestce.

    W SMS'ie, który dostałem po zgodzeniu się na spotkanie była zamieszczona lokalizacja. Zmartwiło mnie to, że będę musiał spotkać się z nim poza miastem i czułem tutaj jakiś podstęp, więc byłem przygotowany na wszystko. Koszulkę ubrałem za długą, bym mógł zakryć SIG'a 9mm. Lepiej bym się czół z AK-47 albo X-9 SWAT... No ale gdzie to schowasz? Właśnie plusem bycia w wojsku było to, że miałem okazję używać tych najlepszych broni. Ah... Co to były za czasy.
   Autostrada 82 łączyła Kennewick z miastem Umatilla w stanie Oregon Jednak przedtem trzeba by było przejechać przez McNary Wildlife Nature Area. A jest to rezerwat dzikiej natury, więc nawet jeśli chciałbym szybko uciec w tamtą stronę, to nie mógłbym, bo możliwym by było, że zabiłbym beztrosko jakieś zwierzę. Czego nie chciałem. Dla własnego dobra nie powinienem myśleć o najgorszym. Może nie będę musiał uciekać, bić się i sięgać do kabury przy spodniach.
   Przy zjeździe na drogę 397 zatrzymałem się i wysiadłem z auta. Przy bardzo trzęsących się nogach samochód z wysokim zawieszeniem nie jest najlepszy. Wyskakując z niego ledwo złapałem równowagę. Weź głęboki wdech. Czekaj na Bernarda. W razie czego nie uciekaj z powrotem do Kennewick. Przez 397 też nie mógłbym jechać, bo wyszłoby na to samo... Skierowałbym się do Pasco.
   Usłyszałem za plecami chrupanie żwiru pod czyimiś butami. Odwróciłem się powoli. O kurde. Nie zmienił się. Nadal był chudy, włosy miał nadal ciemne, ale doszło wiele siwych odcieni. Stałem patrząc na niego... z wyrzutem? Przerażeniem? Moja twarz na pewno nie została bez wyrazu. Bernardo Dionisi. Kiedyś nadpobudliwy, przerażający, władczy. Teraz trzęsący się z zimna, spokojny, opanowany, bezbronny. Choć mogły to być tylko pozory. Wpatrywał się we mnie z życzliwym uśmiechem. Dlaczego nic nie mówił? Chciał się ze mną rozmówić.
-No mów.- odezwałem się.
   Przekręcił głowę bardzo szybko. Wyglądało to jak jakiś skurcz... Albo coś w tym rodzaju. Tak czy siak wyglądało to przerażająco.
-Benjamin Barnesa.- szepnął robiąc krok w moją stronę. Ja zaś cofnąłem się o dwa.
-Ben Barnes.- poprawiłem go przyglądając się spadającemu na asfalt śniegowi. Po moim ciele przeszedł chłodny dreszcz. Z zimna?
-Ben. Jak milo Cię widzieć.- Jego ton był za ciepły. Za słodki. Nigdy tak się do mnie nie zwracał.
-Bez wzajemności.- odrapałem nadal na niego nie patrząc. Uu... Chłodno. Skrzyżowałem ręce na piersi. Długi sweter nie dawał dostatecznego ciepła.
-Zmieniłeś się.- zauważył.- Czyżby zawładnęła tobą ciemność?
   W końcu na niego spojrzałem. Jego wzrok był zmartwiony, czuły. Przeszywał całego mnie.
-Żałoba.- w mojej głowie pojawiły się tysiące wyzwisk, które mógłbym wypowiedzieć, które były prawdą i nie mógłby uznać ich za bezpodstawne.
-Chłopcze. Wszystko się kiedyś kończy.
-Nie musiało się kończyć tak szybko! Jak można zabrać komuś rodzinę? Jak można nie mieć wyrzutów sumienia? I masz jeszcze czelność zwracać się do mnie! Przyjechałeś do Stanów, żeby mnie wykończyć?
-Ben...
-Czy chcesz mnie zabić?!- ja nie krzyczałem ja się darłem.- Mogłem iść na policję! Mogłem cię zabić i nadal mogę to zrobić! Teraz w tej chwili, ale wiedz, że nie chce być taki jak ty. Nie chcę być mordercą. Nie chce być jeszcze gorszym człowiekiem.- z każdym słowem mój głos stawał się coraz cichszy.

-Ale ty jesteś złym człowiekiem. Wiesz to.- zdawałem sobie z tego sprawę.- Ja też to wiem. Wiedzieli to Kathriene i Alejandro. Wiedziała to Susanne.
-Jak śmiesz wymawiać ich imiona?- Nie uważali mnie za złego człowieka. Przecież byłem dla nich ważny...
-Pozwolisz, że będę wymieniać dalej.- odpowiedział mi.- Wiedziała to Vittoria.- Co ona ma do tego?- Ale nie wie tego Ashley.-Co? - Nie wie Samuel, Alexandra, Andre i Griffin'i.
-Skąd ty to wszystko wiesz?
-Znam cię lepiej niż ty sam, Ben.
-Nie znasz mnie. Nic o mnie nie wiesz. NIC! Rozumiesz?! Jestem złym człowiekiem. Zgodzę się z tobą! Ale ty jesteś o stokroć gorszy. Nic nie znaczysz! Nie boję się ciebie!
-Ja bym się tam go bała.- odparła jakaś dziewczyna. Była wysoka. Niewyższa ode mnie. Miała płowe włosy ciemniejsze u nasady. Nidy bym jej nie rozpoznał, gdyby nie jej czekoladowe, błyszczące oczy i pełne usta. Vittoria. Nadal była słodka. Była jeszcze piękniejsza. Już prawie ucieszyłem się na jej widok, kiedy podeszła do Bernarda i pocałowała go namiętnie w usta. Auć... Nie był to przyjemny widok. Zacząłem głębiej oddychać spuszczając wzrok... No nieźle. Długo to trwa. Nagle Vittoria krzyknęła 'Bernard'. Spojrzałem na nich dyskretnie. Pociągnął ją mocno za włosy następnie odsunął z jej ramienia bluzkę i ugryzł ja tak mocno, że z rany zaczęła mocno lecieć krew. Nie zmienił się. Wcale! Odepchnął od siebie płaczącą z bólu dziewczynę i wytarł usta rękawem.
-Dobra młody.- zwrócił się do mnie.- Nie będę się z tobą cackać. Musi cie wreszcie spotkać, to co spotkało resztę.
-Dawaj.- oparłem próbując nie zwracać uwagi na trzymającą się za ramię włoszkę. Biedna kobieta
-Nie- powiedziała cicho. Bernard znów zrobił te przerażając obrót głową. Zwrócił się w jej stronę i kopnął z całej siły w brzuch. Zawyła padając na ziemię. Łkała błagając go o litość.
   Poczułem na mojej ręce czyjś dotyk. Odwróciłem się w jego stronę i niespodziewanie dostałem w twarz pięścią. Następnie napastnik chciał mnie kopnąć, ale ja w porę odsunąłem się na bok. Mogłem zablokować atak jednak nie byłem pewien czy mi to wyjdzie. Był ode mnie szerszy w barkach i miał większą masę ciała. Przeważałem nad nim tylko wzrostem i szybkością, bo było po nim ewidentnie widać, że jego masa przeszkadza mu w szybszym poruszaniu się. Odsunął się ode mnie o kilka kroków by rozpędzić się i wykonać skok w moją stronę. Korzystając z posiadania ciężkich glanów wymierzyłem mocnego kopniaka w jego podbrzusze. Krzyknął z bólu i na chwile stracił równowagę niestety ponownie ją łapiąc. Następnego ciosu nie zdążyłem uniknąć. Poczułem silny ból żeber. Przewidywałem złamanie. Wziąłem się w garść. Chwila nieuwagi przeciwnika... Runąłem na niego zwalając go na żwir. Usiadłem na jego nogach nie dając mu możliwości ruszenia nimi. Zanim zdążył owinąć swoje dłonie wokół mojej szyi zacząłem okładać jego twarz serią mocnych uderzeń pięścią. Zepchnął mnie. Najwyraźniej zorientował się, że zostawił uraz na moich żebrach. Ryknąłem z bólu i wylądowałem  obok samochodu uderzając potylicą w metal. Auu!! 
    Łohohoho! Gościu się zmęczył. Zebrałem w sobie wszystkie siły, by wstać. zaszedłem go od tyłu uderzając z całej siły o pięściami w skronie. Padł na ziemię. Nie ruszał się, więc mój plan wypalił. Zemdlał.
   Odetchnąłem ciężko tym samym sprawiając sobie ból. Tak. Były złamane. Rozejrzałem się dookoła nikogo nie było oprócz leżącego pod moimi nogami 'gostka' i opierającej się o drzewo Vittorii. Przeciągnąłem 'gostka' na pobocze i podszedłem do dziewczyny. Dotknąłem je policzka. Nie miała poobijanej twarzy, ale gorzej było z ramionami- które były pogryzione, podrapane. Podobnie jej brzuch.
    Niebo zrobiło się ciemne. Dookoła panował mrok. Nie było księżyca... Znaczy się... był ale tylko jego szczupły sierp.
-Spieprzaj.- warknęła strzepując moją dłoń.- Muszę znaleźć Benarda.
-W takim stanie?- zadrwiłem.
-Czuję się świetnie.
-Nie pytałem.- Ona będzie wredna dla mnie, ja będę tak samo nieuprzejmy dla niej. Zgromiła mnie wzrokiem i uniosła podbródek w celu pokazania mi, że wcale jej nie uraziłem. - Wstawaj. - wyciągnąłem do niej rękę.
-Powiedziałam, żebyś mnie zostawił?- zlekceważyła mój hojny gest.
-Nie. Powiedziałaś, żebym spieprzał.- Prychnęła lekceważąco.- Słuchaj, kobieto. Chcesz żyć, czy wolisz tu zostać?
-On po mnie wróci.
-Uzależniłaś się od niego, czy co?- mój głos uniósł się o oktawę.
-Kocham go.
   W odpowiedzi wybuchnąłem dzikim śmiechem. To co, że mnie to bolał. ta dziewczyna zwariowała.
-Najwyraźniej wybierasz samych złych ludzi.- uznałem nadal się śmiejąc.
-Słuchaj dupku! Ja tylko z tobą spałam! Bern to coś innego. - kurde! Co? Bern? Tak słodziutko.
-Coś innego, powiadasz? No tak. Zrobił ci krzywdę. Jak możesz go kochać? W ogóle wiesz co znaczy kochać?- spojrzała na mnie urażona następnie jej twarz przybrała dzikiego wyrazu. Uderzyła mnie otwartą dłonią w policzek.
-Tak wiem! Ciebie tez skrzywdził, pier...
-Holuj się, mała.- warknąłem przyglądając się jej.- Tak skrzywdził mnie i jakoś mi się nie wydaje, żebym czuł do niego coś innego oprócz nienawiści. Dziewczyno! Opanuj się! Spójrz co ci zrobił...
    Nie patrzyła na mnie. Co było tak interesującego w jej dłoniach?
-Mogłem zrobić jej to, co zrobiłem twojej siostrze.- powiedział Bernard. Stał bardzo blisko mnie. Tuż za mną. Jeżeli przyprowadził następnego ochroniarza, to już było po mnie.
-Berni!!!- uciszyła się Vittoria. Popatrzyłem na nią wściekły, jednak ona nie zwracała już na mnie żadnej uwagi. Prawie udało mi się ja przekonać. Niech cie szlag, Dionisi! Powoli podniosłem się z klęczek sprawdzając jaka będzie reakcja Bernarda. Nie zwrócił na mnie uwagi. Obejmował Vittorię wycierając mokrą chusteczką rany, które sam jej zadał. Może sobie odpuścił. Ruszyłem w stronę auta. Już otwierałem drzwi kierowcy...
-Gdzie się wybierasz Barnesa?- zastygłem bezruchu nie odwracając się do niego.- Jeszcze z tobą nie skończyłem szczeniaku.
-Berni. Naprawdę chcesz się go tak szybko pozbyć?- zachichotała Vittoria.- Myślałam, że lubisz się wykazać.
-Tak kochanieńka. Masz rację.- odwróciłem się w ich stronę oboje mi się przyglądali.- Jedź do domu. Za trzy dni chcę cię tu widzieć... Albo tego pożałujesz.- Był przerażający. Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie blado najpierw upewniając się, czy Bernard nie widzi. na dzień dzisiejszy uratowała mi życie.
   Wsiadłem do samochodu z trudem łapiąc oddech. Czułem się coraz gorzej. Ból narastał z każdą chwilą. Kiedy zobaczyłem się w lusterku... O kurde! Cała prawą część twarzy miałem poobijaną. Ruszyłem w stronę Pasco. Droga o wiele dłuższa, ale wolałbym nie pokazywać się w szpitalu Kennewick. 
05.04.2014



KONIEC X ROZDZIAŁU. Chciałam, żeby był ciekawszy niż reszta... I strasznie zależało mi na tym, żeby dodać go dzisiaj. Tak więc... Mam nadzieje, że się podobało. Zostawiam dla was 
Ben'a:
Ashley:
Vittorię:
Oraz tego skurkota...
Bernarda:
Aha chciałam jeszcze zostawić album, który świetnie pomagał w napisaniu tego rozdziału. :)




Obserwatorzy