piątek, 7 marca 2014

IX Rozdział

     [Grudzień]
      Wokalista Static-X znów zaczął drzeć się wniebogłosy! Odebrałem telefon.
-Sam...-nie skończyłem, gdyż ten zaczął ostro nawijać.
-Kuźwa! Ben! Przyjedź tu! Nie mam pojęcia co robić!- mówił nie wyraźnie, jego głos był spanikowany.
-Dobrze. Już jadę, ale powiedz co się dzieje.- Oczy miałem wielkie. ręce mi się trzęsły. Bałem się o niego. Jest w tarapatach? Coś się stało? Tyle pytań cisnęło mi się na usta, ale nie chciałem nic mówić.
-Tyle krwi. Człowieku kałuża po prostu. Nie wiem co się dzieje! Boję się! Tak się boję!- ze szlochem rozłączył się. Moje zdenerwowanie było w zenicie. Z trudem (wielkim, wielkim, przeogromnym trudem) trafiłem kluczykami  w stacyjkę.
   Jechałem ostrożnie, a w głośnikach słychać było głos dziennikarza prowadzącego poranne wiadomości, ale choć próbowałem, to nie mogłem go zrozumieć. To tak jakbym ze zdenerwowania zapomniał języka angielskiego. 
   Zjechałem na parking pod blokiem w którym mieszkali Stan'owie. Zadzwoniłem na domofon.
-Ben.- Mruknąłem. Sam, albo Alex otworzyli bez słowa. Szybko wbiegłem do ich mieszkania nie pukając. - Co się tu dzieje!?- nikogo nie było w holu.
-Chodź tu!- krzyknął Sam z łazienki. Ale, że niby do kibla!? Wszedłem do środka, także nie pukając. Wokół szlochającej Alexandry rozlana była kałuża krwi.- Kurde Ben! Pomóż! Co jej jest!? CO jest do cholery!?- był nie źle poddenerwowany, a jego krzyk jeszcze bardziej denerwował biedną kobietę, siedzącą na zimnych kafelkach. 
-Nie krzycz.- szepnąłem i przykucnąłem przy jego żonie.- Alex.- Nadal mówiłem spokojnym szeptem. Gestem wskazałem Samuelowi, żeby ją zabrał. Kiedy wstała i zobaczyła małe, zniekształcone ciałko leżące we krwi, jej szloch przerodził się krzyk i łkanie. Na ten widok po policzkach spłynęły mi łzy. Ona już wiedziała co się dzieje, ale jej mąż był tak rozkojarzony, rozdrażniony i zdezorientowany, że nie był w stanie się domyśleć. Stał tylko obejmując mocno załamaną kobietę i tuląc ją do swojej klatki piersiowej. Wpatrywał się tępo to we mnie, to w stracony płód.- Sam.- zacząłem.- Przykro mi, ale... wasze... wasze...- cholerne łzy. Nie spływajcie zostańcie na swoim miejscu!- dziecko...- nie dałem rady nic więcej powiedzieć. Patrząc na przyjaciela pokręciłem głową i patrzyłem jak i u niego pobudza się ból i strata potomka. Już nie próbował być silny. Jego smutek dosięgnął zenitu. Zaczął płakać, jeszcze mocniej przyciągając do siebie Alex. Nie potrafiłem patrzeć się na to bez wyciśnięcia tony łez. Usiedli na kafelkowej posadzce, nie mogąc się pogodzić z tym, co się właśnie wydarzyło.- Posprzątam.- mruknąłem. Mój głos zrobił się bardzo chrypliwy od nadmiaru emocji i łez. Może to żałosne, bo nie dotyczyło mnie, ale działa się krzywda mojemu najlepszemu kumplowi. Człowiekowi, który pomagał mi w każdej sytuacji. Pocieszał w trudnych chwilach i słuchał każdego mojego wyżalenia. Nawet kiedy odbierał moje nocne telefony, emanował spokojem. 
   Wiedziałem gdzie, co się znajduje w ich domu. Z mopem i wiadrem zabrałem się za wycieranie krwi, uważając przy tym na nie żywy płód. Po posprzątaniu owinąłem go w chusteczkę i położyłem na szafce.
-Schowajcie je do jakiegoś pudelka i najlepiej zakopcie. Jedźcie do szpitala. Przykro mi.- mówiłem.
-Nie!- usłyszałem ich chórny krzyk kiedy otwierałem drzwi łazienki. Odwróciłem się raptownie.- Zostań.- szepnął Sam.- Zostań z nami..
-Ja się pójdę przebrać.- powiedziała. No tak. Jej spódnica z białej zrobiła się biało-czerwona. Poszła do swojego pokoju ( z pomocą męża, oczywiście), a poszedłem do salonu i usiadłem na obitej białym materiałem kanapie. Sam zaraz usiadł obok mnie.
-Dlaczego?- wiedziałem, że chodzi mu o stan Alex. Słychać było jak ona rozmawia z kimś przez telefon. Pewnie z matką albo przyjaciółką.
-Nie wiem- opowiedziałem szczerze.- Musielibyście jechać do lekarza, ale radzę to zrobić jak już się trochę uspokoicie.
-Wiesz... Na początku nie chciałem tego dziecka. Leciał już trzeci miesiąc... A ja już dawno byłem do niego przekonany. Tak świetnie się słuchało jak Alex wymyślała imiona. Nie raz wyobrażałem sobie jak gram z synem w piłkę, jak uczę córkę jeździć na rowerze. I pewnie bycie rodzicem to supersprawa, ale najwyraźniej nie dla mnie.
-Hej. Sam. Przestań. To, że teraz nie wypaliło, nie oznacza, że nie możecie spróbować jeszcze raz. Jedno niepowodzenie nie niesie za sobą prawdopodobieństwa drugiego. 
-Skąd możesz to wiedzieć?
-Uczę się o tym, brachu.- obdarzył mnie bladym uśmiechem. Położyłem dłoń na jego ramieniu. Nic nie mówiliśmy. O niby o czym mieliśmy rozmawiać w tamtej chwili. Bardzo mnie urzekło, że jednak chciał tego dziecka, że nagle zechciał być tatom.
-Ben...- szepnął po chwili spojrzałem na niego. Przyglądał mi się ze zmartwioną miną. Uniosłem brwi.- Co...Eh... Ci się... stało w plecy.- O nie! Tylko nie to! Wybrał najgorszą chwilę z możliwych. Kiedy kiedy przypomniał o bliznach każda z nich zaczęła przeszkadzać. Od łopatek do dolnej części pleców, po każdej ciemno czerwonej szramie przeszedł dreszcz, ale to był taki bardzo nieprzyjemny dreszcz.
   Patrzyłem na niego tępo. Co mam mu niby powiedzieć prawdę? Ha! To chyba jakaś kpina. Ale przecież sam uznałem, że trzeba mu o tym powiedzieć. Zwierzanie się mojemu psychiatrze chyba nie wystarczająco pomaga. No bo jaki jest sens jest w zwierzaniu się komuś, kogo się nie zna?
-Wiesz, że moi rodzice nie żyją?- przytaknął ruchem głowy. No nic. Powiem mu prawdę.- I wiesz, że nie żyje moja siostra. Miała wtedy czternaście lat. Wpadłem w depresję...
-Zrobiłeś sobie krzywdę!?- uniósł się. Czy taki musiał być własnie sposób na odwrócenie uwagi od tej tragedii.
-Nie! Nie taką. Nie jestem debilem! Nie chłostałbym się po plecach.
-Nie taką?- zdziwił się. 'Łapiąc za słówka'
-Odpowiadam teraz na inne pytanie.- odwróciłem jego uwagę od masochizmu. Skupmy się na sadyzmie.- Moi rodzice nie zginęli w wypadku.- uniósł zdziwiony brew. No przecież tak mu wmawiałem. To znaczy mówiłem mu to, co wmówili sobie wtajemniczeni.- Zostali zamordowani przez swojego przyjaciela. W nocy. Dzięki niemu... Przez niego zasnęli i już się nie obudzili.- Jego oczy były ogromne z przerażenia. Niecodziennie słyszy się takie życzy.- Temu człowiekowi uszło to na sucho...- mówiłem dalej, ale Was nie będę zamęczał tą opowieścią, którą już dobrze znacie.
  A on dalej się patrzył. Nic nie mówił. Wcale. W ogóle. Nic! Objął mnie mocno ramieniem. Kurcze! Nigdy mnie nie przytulał i czułem się... Nieswojo? Tak szczerze, to podniosło mnie to na... duchu? Można tak powiedzieć. Nie? Chyba lepszym wydałoby się stwierdzenie... na psychice, czy... coś.
-Kurcze... Stary. Nie miałem pojęcia. Dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej?
-A co w ogóle dało, że ci powiedziałem?- warknąłem wstając.- To przecież nic nie zmieni!- A ja się dziwiłem, kiedy usłyszałem, że włosi dużo machają rękoma. I muszę przyznać, że to chyba jednak prawda.
-Okej. Ben! Ogarnij.- uspokajał mnie.
-Nie mów tak. Możesz mówić 'uspokój się', 'Już nie krzycz' albo 'siadaj', ale nigdy 'Ogarnij', bo mnie jasny szlag trafi!- Warczałem patrząc na niego z góry. Kto w ogóle wymyślił to głupie słowo!? Albo lepiej powinienem zapytać: 'Dlaczego ludzie tak często go używają?' No bo... Kiedy jest czegoś nadmiar... przesyt, to staje się to irytujące i zaczyna robić się nudne i niepożądane... Że niektórych to nie frustruje!
-Dobra. Uspokój się, nie krzycz i siadaj.- wywróciłem oczami, ale zrobiłem to, o co mnie poprosił.- Życie jest do bani.- Zakrył twarz rękoma.
-W tej chwili twoje bardziej.- mruknąłem.
-Dzięki. Bardzo mi pomogłeś.- sarkastycznym tonem dał mi do zrozumienia, że tą uwagę mogłem zachować dla siebie.
-To przepraszam, że nie jestem mistrzem w pocieszaniu.
   Wsparłem się na białej poduszce i zacząłem się wpatrywać w okno. Na dworze było okropnie brzydko. Padał śnieg, niebo było blade i nie przepuszczało ciepłych odcieni słońca... Za którym okropnie tęskniłem. Mógłbym teraz wrócić do Włoch albo wyjechać do Grecji czy nawet do innego stanu USA : Floryda, California , ale za bardzo się przyzwyczaiłem do Kennewick. Ludzie są tutaj są bardzo... przyjemni. Bardzo polubiłem niektóre osobistości i jak na razie nie mam zamiaru zrywać z nimi kontaktu. Sam, Andre, Ashi (Długo się z nią nie widziałem.), Alex. Właśnie Alex. Co ta kobieta musiała przezywać. Wyjście z takiego dołka to ciężka sprawa. Biedna dziewczyna... Żeby coś takiego przeżyć - Utratę kogoś bliskiego - trzeba być na prawdę silnym. I Alex po tym względem jest godna podziwu. Musiała podjąć W życiu wiele ważnych decyzji. Swoją edukację porzuciła dla muzyki. Planowała iść na prawo i zostać adwokatem, a przyszło jej grać w barze 'Stan'( Bardzo banalna nazwa, ale pasuje.), ale jeśli to lubi, to czemu nie? Chociaż wierzę w to, że Ona, Sam i Andre zrobią kiedyś karierę muzyczną.
-To on jeszcze żyje?- jego mina wyrażała ogromne zdziwienie. Dziwne... Chyba na prawdę próbował odepchnąć od siebie myśl, że na razie nie zapowiada się na to, że zostanie ojcem.
-Tak. Żyje i co gorsza ma się świetnie.- znowu cisza. To już chyba koniec przesłuchania.
-Okaleczanie się pomaga?- spytał.
-A skąd mam to wiedzieć? Nie wiem, ale to durne...
-Oj już nie kręć. Myślisz, że nie widziałem twojej reki, a po drugie sam powiedziałeś, że zrobiłeś sobie krzywdę.- Kurcze. Samuel jednak potrafi słuchać i myśleć logicznie.
-Nie.
-Co nie?- trochę się uniósł.
-Nie, nie pomaga. Nawet nie próbuj tego robić, bo ci nogi z... Nie będę ci prawił morałów... Albo i będę. Musisz zabrać Alex do lekarza.
-Po co?- Patrzył na mnie wielkimi jak spodki oczami. Bardzo głupie pytanie.
-Jak to 'Po co'? Musicie się dowiedzieć co jest powodem... poronienia. Ja już będę leciał. Trzymaj się i na prawdę weź ją do lekarza. To konieczne.
   Wyszedłem i ubrałem kurtkę. Na dworze było już cieplej, ale nadal zimno.
  Wsiadłem do samochodu i ruszyłem z powrotem do domu. W radiu już nie wiadomości, a jak na razie świetna muzyka. Evanescence- 'Sweet Sacrifice'. Ogółem sam zespół był świetny, a Amy Lee... jest śliczna, tak. Wiem. 'Co ty za głupoty wygadujesz?' Ale wystarczy się jej przyjrzeć. Ma duże szare oczy, pełne usta i wspaniałe kruczoczarne włosy. Do tego ze wszystkim efektownie kontrastowała się jasna porcelanowa skóra, a na dodatek Amy nie wyglądała na swoje 32 lata. Niestety z genialnego Evanescence zmienili piosenkę na coś z repertuaru Rihanny, której szczerze mówiąc nie nie trawiłem.
  Do domu wszedłem po cichu... Nie wiem dlaczego tak jakoś wyszło, ale może to i dobrze, bo to, co zobaczyłem po wtargnięciu do salonu bardzo mi się nie spodobało. Na małym stoliku z ciemnego drewna leżał woreczek z białym proszkiem. Zauważyłem jeszcze ślady po kilku kreskach z tego proszku stworzonych. Nathan brał.
-Nathan!- zawołałem- Nat!-żadnej odpowiedzi.
   Pobiegłem do łazienki. Ani po nim śladu. A może w sypialniach. Nic. Nie było go. Jak można wyjść zaćpanym z domu? Może mu się stać krzywda. - To była jedyna myśl, która w tamtej chwili krążyła po mojej głowie. Siedząc na podłodze w holu myślałem tylko o tym.
   Obok mnie przysiadł kocur (wyleciało mi z głowy jak on miał na imię) i przyglądał mi się uważnie.
-I co sie patrzysz?- burknąłem mrożąc kota wzrokiem.- Po co ja się ciebie pytam. I tak mi nie odpowiesz. Jesteś tak głupim stworzeniem, że nie wiesz co się teraz dzieje.- Mówiłem do niego! Mówiłem do kota! Dopadła mnie jakaś nerwica. Nie mogą c już wytrzymać tępego wzroku zwierzęcia (?) poszedłem do siebie do pokoju... I jak na złość dzwoni telefon. Nie spojrzałem na ekran. A obiecałem, że będę to robić.
-Halo.- warknąłem. Nie miałem zamiaru używać tak okropnego głosu.
-Przepraszam. Nie wiedziałam, że przeszkadzam.- odezwała się osoba po drugiej stronie.
-Nie. Nie. Nie! Nie przeszkadzasz Ashley.- Nieźle się za nią stęskniłem.- Co u ciebie?
-Nic ciekawego.- Miała strasznie smutny głos.
-Coś się stało? Mogę ci jakoś pomóc?
-Po prosu się ze mną spotkaj.- odparła. Mruknąłem tylko przytakująco.- W parku. Chciałabym się z tobą zobaczyć.
  Rozłączyła się. Szybko wybiegłem z mieszkania i ruszyłem w stronę parku.
-Gdzie się pan tak spieszy, Panie Barnes?- spoglądnąłem rozkojarzony na panią Hussian. Była to jedyna miła,starsza pani, którą znalem. Była strasznie niska. Jej siwe włosy wydawały się matowe w szarym świetle okropnego dnia. Wyprowadzała właśnie swojego pieska... Chyba mieszaniec. Zawsze witał mnie skacząc i szczekając. I tak było i tym razem.
-Na spotkanie.- odpowiedziałem głaszcząc rudego pieska. Uśmiechnęła się, a zmarszczki w okół jej oczu pogłębiły się nadając jej miłej twarzy jeszcze milszego wyrazu. Nie wiem dlaczego, ale tacy ludzie mnie wzruszali. Starsi, mili i bezbronni...- Jak się pani dzisiaj czuje? Wygląda pani olśniewająco.
-Dziękuje ci, chłopcze. Idź. Jeśli ci zależy to idź.- uniosłem brew. Skąd... A mniejsza.
-Do... do widzenia.- odpowiedziałem jąkając się i ruszyłem znów w stronę parku.
   Ashley siedziała na ławce. Włosy upięte w wysokiego koka odsłaniały uszy, w których tkwiły słuchawki. Ciekawe czego słucha... Najbardziej w jej wyglądzie zauważalne były cienie pod oczami. Co ją tak wykończyło. Podszedłem bliżej i wreszcie mnie zaważyła. Podeszła do mnie z bladym śmiechem na twarzy. Kiedy widziałem ją miesiąc temu, wydawała się być szczęśliwa.
-Cześć Ashi.- szepnąłem.
-Hej.- głos się jej załamał. Wtuliła się we mnie. Objąłem ją wplątując palce w jej włosy. Ten dzień był naprawdę do bani.
07.03.2014


Okej. No to koniec następnego rozdziału. Ja wiem. Wszystko wiem. Nie dość, że dodaję rozdziały z miesięcznymi przerwami, to jeszcze się bezczelnie ociągam. No rozumiem. Ale jest. Krótki, ale jest. ma nadzieję, że się podobał. Jesli to czytasz komentuj. Komentarze bardzo pomagają. Naprawdę.
 :) :3




Obserwatorzy